Więc muszę przejść akurat tędy… chociaż grozi to zahaczeniem niewidocznej wajchy , która uwolni zapadkę wprawiając w ruch wspomnienia.. i zacznie się projekcja…
Zacznie się w gorący letni poranek.. przejdzie poprzez całe lato. Minie jesień i sporą część zimy…
Letnie latanie ponad ziemią w absolutnym bezdechu…
Jesienna niesamowitość, dzikość…
Zimowe objawienie… wyznania i ten spacer… ten, którędy muszę przejść co dzień.. i co dzień zahaczam tę niewidzialną wajchę, która uwalnia zapadkę wprawiając w ruch wspomnienia…
Żyć z żarem…
Mam ochotę zniknąć.. upłynnić się gdzieś nieistnieć, nie być, nie myśleć, nie śnić… bez Ciebie…
Zniknąć tak po cichu nie wzbudzając podejrzeń, pytań…Odlecieć i nie widzieć, nie czuć… w niebyt, w nicość… w bezuczuciowość…w pustkę…bez Ciebie…
Nie chcę walić głową w mur… Zbolałe od nadmiaru złych emocji wnętrze chce odpoczynku… jakiegokolwiek…. jakkolwiek go można zapewnić..
Uspokoić sączącą się wciąż gorącą lawę płynącą wprost na otwarte, świeże rany…
Zapobiec nagłym wybuchom tego wulkanu, który rozrywa wnętrze na miliony małych kawałków, które paląc się wciąż krążą w środku, docierając bólem do każdego zakątka mojego jestestwa.. przypominając mi… co utraciłam, czego mieć nie mogę…
Gorące łzy płynące szlochem w poduszkę budzą z nienanacka w nocy… nie pozwalają już zasnąć… ból wewnątrz piecze nieustannie…
Zamykam oczy… obrazy przelatują kalejdoskopowo…
Otwieram oczy… widzę pustkę….
Moje odrodzenie sprawiło, że jestem podeptana, zmęczona, obolała, wymarznięta wewnętrznie… i jasne jest- wiem nie będzie już nigdy lepiej… bez Ciebie…
Urodziłam sie i umrę Twoja…
Rdza
Kładę głowę na stole i spod przymkniętych powiek obserwuję leniwie poruszającą się strugę. Zwinięta w trąbkę pięść ugniata w brodę. Oczy wciąż śledzą toczącą się falę. Dmucham delikatnie… Kreuję bieg rzeki. Usta jakby obejmowały słomkę. Język pieści rdzawe ślady. Rozmazuje ją w jezioro – większe i większe.
Potrzebuję snu i tylko snu.
Strzygi.
Ukrywałem się wiele lat, taki to był mój urok, taki to był mój świat: cztery ściany z dykty, na środku stolik. Stolik o kształcie kwadratu i o kolorze czerwonym.
Na stoliku brzytwa!
Obolała brzytwa, zdzierająca codziennie maskę starego człowieka, lekko zakrwawiona i niema, tylko czasem wydawała z siebie stukot i lekki pisk przypominając tylko ona wie o czym.
Ukrywałem się wiele lat, lecz taki mój urok prysł, głowa podniosła się z mokrej poduszki. Oczy znały ten widok, nos znał ten zapach, skóra znała ten dotyk. Leżała obok, spokojnie i lekko, niewinnie i beztrosko, trzymając mnie za rękę.
Spała jak dziecko, a ja..?
…z uporem maniaka, szukałem jej imienia na paczce papierosów…
W ukojeniu…
Już dobrze… złe sny odchodzą daleko, kiedy się o nich nie myśli- potem można je zamieść… małą szczoteczką na małą zmioteczkę i czystą szmatką zatrzeć ślad….
Masz rozszerzone źrenice-zrobię Ci ciepłej herbaty ze słodkim syropem, odwróci uwagę na chwilę…
Utulę Cię i opowiem bajkę, na dobranoc o czymś, co zawsze chciałeś mieć, co chciałbym Ci dać, co spłynęło w dobiciu, wytaczając kroplą kołysanki…
Zaśpiewam, żebyś nie bał się tej ciszy w szafie nie mieszka potwór, możesz spać spokojnie… już dobrze… przyzwyczajenie czyni cuda, odbijając się poduszką na policzku…
Pogładzę ten ślad ciepłą zaspaną dłonią… wycałuję…
Uśmiechnę się tylko dla Ciebie…
Kochanie… przecież masz moje serce…
Noc nie pozwala zasnąć. Czuję miasto tuż obok skryte jakby za mgiełką głębokiej prowincjonalności. Łóżko, ekran mówią do mnie. Okno wciąż warczy i wyrywa się z objęć ramy. Zimne powietrze… Świeże… Każda kolejna myśl podnosi osad, ten który ukrywał się przed obcym okiem. Zmącony nie pozwala przestać myśleć. Podobno każdy papieros skraca życie o 5 minut. Może to właśnie czas aby przyspieszyć kroku ku absolutowi? Kroku, ha – niemożliwe, stopy umęczone i zdezolowane po piątkowym zapomnieniu. Nie, nigdzie nie pójde.
Wyzwolony.
Pobudki nigdy nie sprzyjały. Ciągle od wielu lat te same czynności: spojrzenie na zegarek, przypomnienie sobie dlaczego wokół taki burdel, ogólna niechęć istnienia i nasunięcie spowrotem kołdry na głowę. Słoneczko, sadysta, kuje w oczy, mówi coś swoim aroganckim szeptem, coś że pora już wstać. Absurd, jak jest, to robie mu na złość do póki nie zacznie wręcz krzyczeć i ze złości chować się za chmurami, a jak go nie ma, to robie na złość sobie i też nie wstaje. Choć niby powinienem. Obowiązki, kurwa mać, puścić pawia, spuścić wodę i zapomnieć.
Każdy poranek, przez trzy sekundy umysł wyzwolony. Te sekundy są tak cenne, że mijają strasznie szybko, jakby były swoimi własnymi setnymi, lub innymi pierdołami wykładanymi na lekcjach matematyki, lub będącymi powodem wyżywania się i pastwienia nauczyciela w-fu. Po tych cennych i niespotykanych sekundach, rozpoczyna się życie, powracają myśli z ostatnich dni, wydarzenia których nie chcemy pamiętać i myśl o dniu który nadszedł. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wydarzenia zlewają mi się w głowie i nie wiem dokładnie co działo się i z kim wczoraj, a co kilka dni wcześniej.
Każdego ranka wraca, nie tylko dzień poprzedni, ale i zapach, jest na mnie, na poduszce, kołdrze, na moich dłoniach i powiekach, zapach za którym tęsknie, zapach z którym kładę się spać przywołując wspomnienia, aby śniły się piękne koszmary. Zapach, z którym się budzę, za którym tęsknie… tęsknie…
…soulmates never die…
Kreśląc palcem na barze banalne serce, człowieka nachodzą czasem dziwne myśli. Przecież istnieją biliony ludzi, różne nacje kolory wzrosty wagi… Po co taki banał na drewnianym blacie? Wchodząc na cmentarz nigdy nie potrafiłem poczuć nieubłaganych zasad życia. Siadając na zimnym marmurze, ostatnim pomniku wystawionym moim znajomym, rozmawiałem, śmiałem się, płakałem i żałowałem. Nie potrafiłem tylko jednego. Zrozumieć ulotności chwili, nieodwracalności czasu, jego bezwzględności w szczęściu i rozpaczy. Tego wszystkiego uczyłem się na dworcach. Patrząc jak kolejne pociągi unoszą moją miłość w ciemną przepaść nocy. Zawsze o czasie. Zawsze niewzruszenie i tak samo obojętnie.
Szepty.
„Bo to jest takie gówniane.” – Słodki szept, znany mi głos, fragment dialogu, urwanego gdzieś ciemnością. Czasem tak bywa w pustych mieszkaniach, ściany zaczynają żyć, rozmawiają znanymi, tylko mi, głosami. Przywołują wspomnienia z dzieciństwa, haniebnego okresu dojrzewania, oraz zapachy wczesnej mężności, jeżeli można było to tak kiedykolwiek nazwać. Rozmawiają głosami, awanturują się, spożywają wódkę, palą smaczne papierosy, wypuszczając dym na całe mieszkanie, wiedząc, z premedytacją, że poczuję, że będę zazdrosny, że usłyszę.
„Wkurwia mnie już.” – Przywołują wspomnienia… Miło z ich strony, pierdolonej strony, że ożywiają tą stęchłą dziurę, wytapetowaną w dziwne wzorki. Przepraszam, nigdy tego nie pragnąłem!
Kogo ja oszukuję, zawsze pragnąłem, aby ta nora ożyła, aby moje lustro nie musiało oglądać z obrzydzeniem pękniętej maski, pamiętającej czasy helleńskie, albo przynajmniej kojarzącej się z nimi!
Ale nie w taki sposób.
Słucham tych dialogów. Skryta forma, skrytego masochizmu, o który jakoś mało błyskotliwie siebie podejrzewałem. Słucham, bo nie mam innego wyjścia, zawsze mówią wyraźnie, zawsze znikają wraz z ciemnością, zostawiając po sobie przerażającą ciszę, ciszę której tak bardzo się boję.
Kolejna noc bez snu.
..Again..
Świat opisany jest kwintesencją nudy. Wszystko można określić liczbami. W jedenastu żeberkach mojego grzejnika płynie dokładnie wyliczona ilość wody. Prędkość jej przepływu określona jest wzorem, którego nie znam. Ale on istnieje, wiem że istnieje. Jego żeliwo figuruje w tabelach określających przewodnictwo cieplne. No i jeszcze temperatura wody, nad która czuwa komputer zaprogramowany tak, aby zmieniał ją w zależności od pogody panującej na zewnątrz. Czasem gram nauce na nosie, malując ów grzejnik niepoprawnie grubą warstwą farby. Śmieje się pod nosem siedząc po turecku z pędzlem w dłoni i powtarzam wyliczcie teraz jak szybko nagrzeje się mój pokój.
Zaraz po tym jak obdarłem wszystkie książki z okładek ustawiłem je grzbietami do ściany. Płyty zamalowałem w sposób uniemożliwiający ich identyfikacje. To jedyny ścieżka umożliwiająca wyrwanie się z opisanego świata, który znam od dzieciństwa. Wprowadzić chaos, zniszczyć ład, bunt! Pieprzyć na kuchennym stole życiowe doświadczenie podczas niedzielnego rodzinnego śniadania. Dlaczego kopnięte dziecko musi się rozpłakać? Dlaczego nie wiem jak zaprogramować moje DVD, ale bez najmniejszego zawahania potrafię powiedzieć dokąd doprowadzi mnie droga, na którą wszedłem?