Chciałbym w nocy czuć na plecach dotyk tak, jak czuję własne włosy… rozplecione…
Koić pocałunkiem zdyszany oddech… I choćby w słodkiej ciszy… liczyć gwiazdy przed zaśnięciem….
By dłoń błądziła po mnie…chcę być rano poznawana przed wstaniem słońca i ciepłym łagodnym uśmiechem witać każdy świt.. miękkim oddechem witać słońce i gasić księżyc…
Zakładać spódnicę w grochy… i iść w dzień wiedząc… że po powrocie poczuję ciepły oddech na karku.. i czuć go przy sobie przez cały dzień..
Wiedzieć, że po powrocie zaśpiewamy kołysankę wszechpotężnym duetem oddechów -jeszcze nie czas na sen… jeszcze nie, oczarowani lekkością przenikania…wciąż w podróży sekretnych miejsc o smaku oczekiwania… znowu policzyć w zachwycie gwiazdy.. obrazić noc -bezsennością…
Ultrafiolet.
Tyle razy i ciągle tak samo, żegnam się ze światem, zamykam oczy, otwieram oczy i widzę obskurne pomieszczenia, tak bardzo czasem nie chciałbym, tak bardzo czasem puste, tak bardzo wiele razy. Odwracam się na bok, wymyślając agonię, wymyślając zejście, będące od otwarcia oczu niemożliwością, jedynie możnością podniesienia się.
Nie czynię tego.
Odwrócony na bok, widzę pieprzone słońce, wróg spracowanych i skacowanych ludzi, słońce razi. Tak odwrócony tulę poduszkę, tulę sympatię, tulę imiona, tulę sam siebie. O dziwo wtulony w bezsens, odnajduję w tym uniesienia i spadki, odkrywam rzeczy, których odkryć na trzeźwo nigdy bym nie chciał. Lecz jestem trzeźwy i chcę.
Nie chcę wstawać.
Tak bardzo położyłem się w nocy i tak nie bardzo witam kolejny dzień, dzień który, jak każdy inny, mógłby być ostatnim.
Ambrozja….
Chodzę po ulicy…pada deszcz…ciemno i wieje…
Nieliczne ludzkie postaci przemykają patrząc podejrzliwie, na osobę włóczącą się ponurą nocą po ulicy spokojnym krokiem…
Patrzą tak, jakbym nad głową miała bezchmurne niebo a wokół mnie rozpościerał się parawan osłaniający od wiatru… a ja odkupić chcę czas.. dokupić inny, lepszy mniej używany… bardziej słoneczny i jasny.
Taki, w którym nie ma straconych szans, przegapionych spotkań, ignorowanych znajomości, zamykanych ust, utajonych myśli, bezmyślnych decyzji, strachu bycia sobą, uciekania od prawdy, trwania w beznadziei -w nadziei… na dalszą beznadzieję z zaciśniętymi mocno oczami…
To moje stygmaty duszy… i ani wiatr, ani deszcz ani chodzenie bez celu nie odda mi tego wszystkiego… owiewa jednak, obmywa… dodaje sił na dalsza drogę… w inne, nowe, nieznane… czasy… nadzieje… i wiarę w sens samotnej walki… o siebie… o płynącą w żyłach ambrozję.. pulsującą, zapomnianą… lecz wciąż żywą….
Zatopiona…
Zanurzam włosy w lepkim kisielu, nasączam je, topię w nim…włosy… siebie…
Potem biorę w dłonie ocieram, z góry na dół próbuje wycisnąć z nich każdą kroplę..
Palce ślizgają się po nich…stają się równie lepkie i słodkie… wkładam je do ust… smakuję… zlizuję…z zamkniętymi oczami.. chcę dostrzec te barwę… barwę kisielu z włosów… poczuć jego dotyk…
Oklejam twarz włosami… czuję ten smak…
Zamknięte oczy…i cała jestem lepka, otulona ciepłym smakiem i zapachem… kolorem kisielu… i prawie jest mi dobrze… i prawie czuję… i wciąż pragnę… i wciąż drżę…
I chcę tonąć wciąż…