Wpisy autorstwa: B.

Lubi robić nic. Z nicości wyciągać sens. Minimum słów, absolut znaczeń.

pod stołem

Nie zbieram już tego, co dłonie wypuściły. Nie mam ochoty na grzeszną miłość pod stołem. Oddycham szybko, oddycham głęboko, cieszę oczy życiem. Wstaję na nowo, krzyczę!!!

ON

ON

Szukam Cię w ciemności, nie rozprasza mnie mrok

Szukam Cię w ciszy zmarszczonej szumem krwi

Szukam Cię głodny, pieszczę oddechem krótkim

Szukam Cię nie po raz pierwszy, nie ostatni

I komunia trwa…

tell me what’s happened to me

Nie mam zbyt wiele czasu by go tracić.

Bywam pijącym kawę  starym człowiekiem. Tak, bywam też obleśnym okrągłym podglądaczem skradającym sie każdej pełni pod okno każdej piękności jaką znam.

I pozwól mi powiedzieć niezbyt wiele, nim powiesz: dość. Czasami patrze w czyste niebo może tymczasowo odkryte. I idę tuląc do siebie to, co mam. Tylko nie mów mi, że nie mam nic, że ramiona puste mam…

Krwawię

Krwawię, krwawię, po trzykroć krwawię. Bezsensownie – nie umieram jak trzeba. Nędzne ciało i tak zostanie przecząc mnie. Przespaceruję się raz czy drugi, ale nic to nie zmieni – wciąż opadam niżej i niżej. Tak, wiem – już niżej nie można. Ale czy wiesz, że tu nie chodzi o mnie? Zresztą co za różnica? Każda kolejna sekunda wlecze się  bezsensownie, jakże mogłaby biec inaczej? Mam dość, ale któż dba o moje zdanie? Bicie pięścią w ziemię też nic nie da… Tak, boję się… Ale nigdy o siebie. Mniejsza z tym, mniejsza ze mną.

Nie wiem

Błądzę we mgle. Żałości szlak jedyna drogą. Potykam się wciąż o własne błędy, i te obecne, i te wokół których koło zataczam…

Żałości ścieżki w lśnieniu księżyca widać. Zaczynają się lub kończą gdzieś daleko, biegną do stóp, kącików ust i tej otchłani niegdyś oczami zwaną. I dylemat: którędy iść, czy ku nieskończoności za żałości śladem, czy ku otchłani samego siebie…

Nie wiem. Może nie chcę wiedzieć… I tak nie ma mnie, nie widzę się…

Chwieję się i padam. Wessany w ziemię nie mam ochoty wstać. Sok życia wypełnia mi usta. Nie chcę go. Wypluwam cię, odejdź…

„Nie ma nadziei”, „nie ma przeznaczenia”

Oddycham ciężko. W każdy następny oddech wkładam coraz więcej siły, ale biorę coraz mniej powietrza. Wyglądam czegoś dziwnego w moim życiu, co i tak się nie wydarzy. Owinięty dymem codzienności mrużę oczy i pozwalam płynąć łzom. Głosy w głowie z zwykłym dysonansem toczą wojnę o ostatni skrawek człowieczeństwa. „Nie ma nadziei”, „nie ma przeznaczenia” – co w zamian? Czy jest cokolwiek innego? Zasypiam tylko, gdy tulę się do przeszłości. Przyszłość mrozi krew. zapadam sie w sobie by zasnąć…

Kajdany

Niepotrzebne mi kajdany – sam siebie umiem spętać. Doskonale. Mam wprawę w końcu. Uwielbiam drut kolczasty… Ilekroć poczynię wysiłki aby się uwolnić, tyle razy zaciska się on bardziej na mnie. Na ciele, na duszy, obojętnie. Ból pozwala na chwilę jaśniej myśleć i wiem wtedy, że lepiej się nie szarpać, ale mam instynkt zwierzęcia, nie tylko stadnego, ale i tego dzikiego, który nie pozwala stać w miejscu.

Zachrypnięty głos mantrę pod głosem odmawia, prosząc los o coś, czego nigdy nie będzie. Teraz, później, nie wiem… Świadomość by mnie zabiła. I chyba powinna. Znalazłbym na tyle siły, aby zaciągnąć do granic możliwości moje pęta. Wtedy powinno być szybciej i łatwiej.

Teraz Czytelniku odpowiedz proszę: jakie słowa poniesie ostatnie westchnienie?

Rysa

Pękam znów…

Stara rysa powiększa się. Mnoży w wiele mniejszych, pajęczych matni. Każda dobra myśl wpada w nie i gaśnie.

D`b`D

Potknąłem się o codzienność. Nie chciałem, ale samo z siebie wyszło. I marzyłem wczoraj o czymś czystym, niepojęcie radosnym. Coś nie tak… Łakomy snu szukam abstrakcji odłeglej.

Żle jest – bardzo żle.

Kartezjusza nieznany smak…

Noc była jeszcze ciemna gdy odgarnąłem włosy znad Twojego ucha. Cichy szept i dotyk nie obudził śpiącego w Tobie ptaka. Oddech unosił pierś gorącą rozespaną wciąż oddzieloną od nagości cienką warstwą wstydu. Ciepło płynące z palców rozgrzało Twój kark. Ptak zerwał sie do lotu roztrzepotanymi rzęsami. To westchnienie na powitanie, ust rozchylenie…

Kim jesteś Nieznajoma? Kochamy się?

Pusty kubek…

… przyciąga spojrzenie świeżo otwartego oka. Każe wstać i zrobić cokolwiek w powietrzu przesyconym zapachem długiego snu. Na razie usiądę z nogami skrzyżowanym w kostkach, a może lepiej nie… Otwarte drzwi wołają echem wczorajszej burzy, której ślady są wciąż na pościeli. Odwracam wzrok. Co zrobić, aby podnieść się?

Rdza

Kładę głowę na stole i spod przymkniętych powiek obserwuję leniwie poruszającą się strugę. Zwinięta w trąbkę pięść ugniata w brodę. Oczy wciąż śledzą toczącą się falę. Dmucham delikatnie… Kreuję bieg rzeki. Usta jakby obejmowały słomkę. Język pieści rdzawe ślady. Rozmazuje ją w jezioro – większe i większe.

Potrzebuję snu i tylko snu.