Wpisy autorstwa: B.

Lubi robić nic. Z nicości wyciągać sens. Minimum słów, absolut znaczeń.

Noc nie pozwala zasnąć. Czuję miasto tuż obok skryte jakby za mgiełką głębokiej prowincjonalności. Łóżko, ekran mówią do mnie. Okno wciąż warczy i wyrywa się z objęć ramy. Zimne powietrze… Świeże… Każda kolejna myśl podnosi osad, ten który ukrywał się przed obcym okiem. Zmącony nie pozwala przestać myśleć. Podobno każdy papieros skraca życie o 5 minut. Może to właśnie czas aby przyspieszyć kroku ku absolutowi? Kroku, ha – niemożliwe, stopy umęczone i zdezolowane po piątkowym zapomnieniu. Nie, nigdzie nie pójde.

Projekcja

Chcę byś opętała moja duszę, zawładnęła moim ciałem, odebrała wzrok i wszelkie inne zmysły. Pragnę czuć puls Twój pod palcami. Tu i teraz, tam i zawsze…

Trywialny początek. Chyba powinienem go się wstydzić. W swojej tymczasowości nasłuchuję trzymając dłoń przy uchu. Powinienem wyczuć zimnym policzkiem pulsus, ale słyszę tylko szum krwi. Nocą żyjące miasto krzyczy w oczy światłem – ratuj swoją duszę. Nie chcę. Zamykam oczy. Spokój. Nie na długo jednak. Gwałcą mnie niedwuznaczne jęki sąsiadki. Brutalnie przywodzą na myśl doskonałe ciało. Widocznie tak musiało być. Hipnotyzuje to miejsce, gdzie linia obojczyka łączy się z szyją. Typowe kobiece przejście od talii do bioder, tam gdzie ląduje ręka przy namiętnym tańcu. I włosy miękko okrywające kark. Tam może zaczniemy wycieczkę do naszego place au soleil.

Tak już zostanie.

Warkocz

Czasem liczę, ot tak sobie, pewnie przez nadmiar wolnego czasu na myślenie.

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…

Niefart, znowu. Zaplatam warkocz. Szczęście i jego brak, na przemian. Napięcie spada, umysł wiotczeje i patrzę na fragment plecionki w ręku.

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…

Oddech głęboki do granic możliwości. Wydech nie rozprasza chmur. Nie ma światła.

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…

Wychodzę płonąć i deszcz już styczniowy gasi mnie.

dźwiękiem po ranek

Już dawno… Bardzo dawno…

Kocham jak dźwięki przenikają moje ciało. Wykręcają dłonie, rzeźbią tułów aż do ekstatycznego bólu. Unosząc się wciąż wolny i wolny znów. Stopy niegdyś tańczące podekscytowane rytmem somnabulicznie poruszają się wciąż i wciąż. Jedno uderzenie serce na dwa bity. I dłonie jak ptaki na wietrze tak bezwględnie tną powietrze. Głaszczą je rozrywając i mieląc czas. Płuca naciągnięte do granic możliwości modelują oddech coraz płytszy, krótszy i bardziej nasiąknięty tym, czego nie da się nazwać. Wszystko staje się takie superrealne, powietrze czyste i mroźne, takie same jak zimowym porankiem w górach. Oczy zasłonięte kurtyną powiek nie trawią światła zostawiają hotelową wywieszkę „nie przeszkadzać” jakbym kochał się z nią…

Tesknie…

więc?

Trochę niekomfortowo się poczułem, gdy dotarło do mnie, że uwiera mnie lewy but. Nawigacja działa prawidłowo – wciąż idę w stronę domu. Lewa, uwierana stopa jest chyba cięższa, wciąż znosi mnie na lewo. Pośpieszne badanie kieszeni dowiodło braku jakichkolwiek środków na dojazd nieco mniej męczącym środkiem lokomocji. Mam chęć usiąść na krawężniku. Nie wiem dlaczego ktoś tak niedbale, nierówno układa chodnik – całkowicie niesymetrycznie…