Kategorie: tekstyTagi: , , bezpośrednik

„Opowieść niekoniecznie wigilijna.” (cz.1)

Była zima, zima ma to do siebie, że lubi być.

I.

Widział już wiele, a myślał tak samo. „Co się dzieje?” – zapytał sam siebie wsiadając do obrzyganego trolejbusu, będącego jeżdżącym pomnikiem tej wymyślnej a może zmyślonej miejscowości, gdzie była tylko jedna linia, której końca nie znał nikt oprócz samego ślepawego kierowcy.

Drzwi zamknęły się ze skowytem, coś zachlupało, ktoś się obudził, staruszka poprosiła go o grosza, kasowniki jak zwykle nie działały…
Tak, kasowniki, wyrwane i wkręcone na nowo ale nie podłączone, że by nie płacić zbyt wiele – i tak wyrwą, chuje! – raczył mawiać ślepawy kierowca. Do kasowania biletów więc służył podgrzybiały emeryt, który stracił słuch na wojnie „V Brandenburskiej pod Koluszkami” o miedzę. Jako narzędzie do kasowania, za sponsorowane przez istniejącego tylko na papierze naczelnika wehikułu, służył dziurkacz biurowy.

Widział już wiele, a myślał tak samo. Skasował bilet i usiadł na jedynym miejscu, które zwolniła mu „groszowa” staruszka, padająca na kolana, bo to już była „ta” godzina. Wyciągnął papierosa, zapalił papierosa, odwrócił się w stronę okna, przetarł okno rękawem i patrząc jak znika jego czarne blokowisko myślał tak samo, a widział już wiele i widział jak umyka ten czarny obraz przed jego płowymi oczami. Kobieta odprawiała modły, ktoś coś bełkotał co jakiś czas wydając ponury głos z trzewi, a przygłuchy emeryt zaczął śpiewać pieśni rewolucyjne.
– To będzie długa i ciężka podróż. – pomyślał, sztachając się wybornym papierosem o aksamitnym smaku opisanym na kolorowej paczce z czarnym, srogim ostrzeżeniem na temat chorych na astmę dzieci i rezolutnych kobiet w ciąży, którzy dymu tytoniowego nie lubią.

Bełkot „ktosia” był coraz bardziej nieznośny, jedyną pewną rzeczą w całej tej sytuacji i jego zachowaniu, był fakt, że jeszcze żyje, że nie udławił się treścią własnego żołądka, raczej tego co z niego zostało. Pani „od grosza” kończyła swoje modły, a emeryt odgrywał dziurkaczem służbowym znany utwór „La Cucaracha”. Coś wisiało w powietrzu, coś musiało się stać i to za sekundę, dwie, może za pięć, ale coś musiało się wydarzyć. Coś co sprawi, że kierowca niewidzący drogi znowu wyzwie kogoś od chujów, znowu polecą kasowniki…a może jeszcze coś gorszego…

Widział już wiele, a myślał tak samo. Pierwszy przystanek, pierwszy podmuch świeżości śmierdzącej rozkładającą się krową, wolał jednak ten zapach z zewnątrz niż to co kotłowało się w środku tej jeżdżącej trumny. Drzwi otworzyły się skowytem, myślał, że ktoś wysiądzie, że zrobi się tu lżej, ale tak realnie patrząc kto miał wysiąść? „Ktoś” z torsjami czy „groszowa kobieta” na klęczkach mamrocząca pod nosem „…Dominus tecum…„, pewnie żyjąca jeszcze nieświadomie w zamierzchłych czasach świetności Pewexów, podobno odbiły się strasznie na psychice obywateli, ale on tego nie rozumiał, to nie jego czasy, głuchy, podgrzybiały emeryt i ślepawy kierowca niestety byli nieodłączną częścią tego wehikułu. Jedynie mógł ktoś wejść, pewnie ktoś nienormalny, albo jakiś mężczyzna, który by wytrzymał ten widok. Dokładnie w tym momencie On pomyślał sobie: „Co ja tu kurwa robię? Widziałem już wiele, myślę tak samo, więc co ja tu robię? Mogłem łapać stopa! Ale w sumie przez czarne blokowisko nie przejeżdża nic „oprócz tego czegoś”, a dupę ruszyć kiedyś trzeba, eh, wytrzymam.” – przestał myśleć, pokrzepił się w duchu, wyciągnął papierosa i zauważył, że coś długo stoją na tym przystanku. Bał się podnieść z miejsca, z jedynego miejsca dla pasażera na którym dało się siedzieć. Chciał już ruszyć, zrobił się niespokojny, miał już dość tego bydlęcego powiewu świeżości. Rozejrzał się dookoła i zobaczył na ziemi coś w stylu starej, obszarpanej cholewy. Nie chcąc podnosić, podniósł i rzucił mocno w kabinę kierowcy, dodając do tego gromkie „RUSZA!!„.

Drzwi zamknęły się ze skowytem, kierowca dodał niebezpiecznie gazu, widać się przestraszył. On się uśmiechnął. Ale radość nie trwała długo, gdyż poczuł na swojej szyi ucisk, poczuł na swojej szyi dziwnie mocne dłonie…

Trolejbus wjechał na „autostradę”. Nie była to autostrada znana wszystkim jako pięknie wyasfaltowana droga z pięcioma pasami ruchu po której jadą szybko drogie i wykwintne samochody. Była to droga brukowana, gdzie połowę kamieni wyrwała swoimi strudzonymi rękoma pijana grupa kolekcjonerów, którzy kiedyś w swoich przechlanych i zakutych łbach ubzdurali sobie, że bruk z ulicy też można ze złomować, od tamtej pory wyrwali ich większość, taką, że jazdy jazdą nazwać nie można było. Ale trolejbus, będąc w stanie śmierci klinicznej na sztucznym podtrzymaniu jak ta droga, pędził jak szalony, w końcu ślepawy kierowca brał udział, w okresie swojej młodości, w rajdach Kirduchowo – Ustronie Barskie, gdzie pod nazwą „Cwany Baron w czerwonych slipach” lub „Sokole oko Masacziusets” zostawiał konkurencję daleko w tyle. Taki dobry kierowca z niego był i jest dalej, choć ślepy, ale drogę zna jak własną pocerowaną skarpetę, dlatego istniejący tylko na papierze naczelnik wehikułu przyznał mu laurkę, goździk i rajstopy wraz z tytułem bojownika szos i zasłużonego dla trolejbusu o bardzo znaczącej nazwie „Calineczka”, dnia 5 września 1968 roku, od tamtej pory niezmiennie wisi w gablocie, w istniejącym tylko na papierze biurze.

Przez tą szaloną jazdę po „autostradzie” ręce ściskające szyję poluzowały się na tyle, że On mógł się wyrwać, wstać, krzyknąć głośno i groźnie „Ty chuju!” i zobaczyć kto był na tyle brutalny, by zrobić mu krzywdę. Na początku nie mógł uwierzyć w to co widzi, później wyszeptał jeszcze groźniej:
Ty stara i zdewociała pizdo. – tak groźnie wyszeptał i nie zastanawiając się długo, podniósł cholewę, którą całkiem nie dawno dał do zrozumienia kierowcy aby ruszył, i cisnął w twarz „groszowej staruszki” stojącej za jedynym porządnym siedzeniem z wyciągniętymi dłońmi. Na szczęście, nie wiadomo jeszcze czy jego czy jej, nie trafił. I w ten oto sposób doszło do dialogu:
A pani co!?! – zapytał dość głośno i jeszcze groźniej wkurzony On, cofając się lekko do tyłu.
Daj grosza … Dominus Tecum … grosiczka malutkiego. – wybełkotała staruszka, zaciskając dłonie w pięści.
Mówiłem, że nie mam – ostygł lekko – a po za tym nie daje pieniędzy takim jędzom, co pieprzą trzy po trzy i nie wiadomo na co wydają pieniądze! Rozumiemy się?
…Ave Maria, gratia plena…
Rozumiemy? I nie bełkocz jak do Ciebie mówie! – On znowu stał się groźny.
Grosiczka, malutkiego grosiczka, jednego grosiczka… Benedicta Tui Mulieribus…. grooooosiiikaaaa – zawyła w obłędzie „groszowa babcia”. Jej oczy jakby niemrawe, oddech jak z obskurnej stacji paliw, a na bluzce plamy po płynie do spryskiwaczy. Nikt nigdy nie zastanawiał się jak długo jeździ tym wehikułem, a nawet czy kiedykolwiek z niego wysiadała. Co jakiś czas dziwni ludzie o dziwnych porach częstowali ją czym mieli. Kobiecina była obdarta nie tylko z szat ale i w środku, szczęśliwa w swoim lekkim obłędzie, w swojej słodkiej schizie do której nikogo nie zapraszała, z której nigdy nie wychodziła.

On stał, obserwował nie odzywał się, chciał ją posadzić gdzieś, może zaprowadzić na tyły, gdzie dogorywał „Ktoś”… ale bał się, bał się jej dotknąć, bał się iść na tyły, bał się smrodu, kto wie czym mogło to się zakończyć. Nagle nie wiadomo skąd odezwał się podgrzybiały emeryt, w oczywistej, zapowiadanej przez niesamowite tępe wstawki dziurkaczem, przerwy.
Pan na nią nie reaguje! Słyszy pan, ona podusi, podusi i przestanie, zaraz będzie pora na kolejne modły – spoglądając na niedziałający zegarek od jakiś dwudziestu pięciu lat – Jak dobrze, że głuchy jestem, pewnie już bym dawno zwariował.
Ale jak to mam nie reagować, co tu się dzieje, ten babsztyl mnie dusił, nie mogłem złapać powietrza, a Pan mi mówi, że bym był spokojny? – On krzyknął w stronę organicznego kasownika.
Co?!? Pan nic nie mówi, ja i tak nie słyszę. Pan da spokój i siada, nie robi zamieszania. Pamiętam jak dziś, podczas wojny o syjamskie kozy dwóch gospodarzy, też było coś podobnego… – zaczął opowiadać emeryt.
On nie słuchał, On się zdziwił, On się zaczął zastanawiać nad tym co robi. Widział już wiele, a myślał tak samo. Wiedział, że coś tu śmierdzi, wiedział nawet kto, wiedział, że musi się nie dać, wiedział, że może usiąść, gdyż staruszka znowu padła na kolana i zaczęła mamrotać i rozkładać ręce. Usiadł, wyciągnął kolejnego papierosa, a przez to, że paczka nowa i nie pognieciona, to miał ich jeszcze wiele. Zapalił, wypuścił dym nosem i uspokoił się, czekając na nowe wydarzenia, co jakiś czas oglądając się za siebie – Nie dam się już zaskoczyć. – pomyślał. A kierowca jechał już wolniej, już nie był przestraszony, ciągnął dalej „autostradą” do niewiadomego kolejnego przystanku.

W tym samym czasie, kiedy trolejbus dojeżdżał zawrotną prędkością do kolejnego przystanku, będącego na końcu tej przedziwnej i okradzionej „autostrady”, pięć kilometrów dalej niezidentyfikowana, młoda kobieta, nie mogąca powstrzymać się od picia, skazana na swoją urodę, a uroda jej była przedziwna, za którą oglądał się nie jeden platfus i nie jeden ośliniony czterdziestolatek, nie wspominając już o dojrzewającej młodzieży uprawiającej w snach najdoskonalszy i najprzyjemniejszy seks z gwiazdami telewizji, gazet, teledysków i dziwnych filmów instruktażowych gdzie można było zaobserwować dwa zmieniające się obrazy z nieciekawą ścieżką dźwiękową.
Skazana na urodę, skazana na picie, zataczająca się lekko, ale z gracją, ze smutnymi oczami, ze smutkiem w oczach. Zbliżyła się do ulicy i wyciągnęła niepewnie kciuk, nie mając w świadomości tego, iż zatrzymała się na przystanku trolejbusowym.

W tym momencie normalnie telewizja zrobiłaby przerwę na reklamy albo podzieliła to na beznadziejny serial kilku odcinkowy… Historia niestety pisze się dalej, gdyż On widział już wiele a myślał tak samo, a Ona była skazana na picie, skazana na urodę, skazana sama na siebie i wyciągnięty palec i nadzieję, że ktoś się zatrzyma i weźmie ją na drugi koniec świata, gdzie nie ma problemów, gdzie będzie mogła zostać sama ze swoimi nałogami, które tak bardzo kochała.

II.

Wszystko to ciemny labirynt marzeń. Wielu widziało już dużo a myśli wciąż tak samo. Wielu potrafi mówić, tylko dlaczego bełkotem? Są ludzie i ludziska, są „ktosie” leżące na podłodze trolejbusu w swoich własnych odchodach, jęczący i stękający, są stare baby modlące się na kolanach o byle pierdołę, są głusi dziadkowie, co już tylko służą jako przedmiot użytku domowego lub społecznego, jak ten z dziurkaczem, są także dobrzy aczkolwiek ślepi kierowcy, którzy jeżdżą na pamięć wytartymi już szlakami no i są pasażerowie, którzy chcą posmakować czegoś nowego, uciekają od swojej codzienności, aby rozczarować się rzeczywistością. „Nie uwierzę jak nie wsadzę palca„, jak sam nie poczuje, jak nie dowiem się na własnej skórze jak smakuje życie.

Trolejbus zatrzymał się na kolejnym przystanku. Drzwi już po raz kolejny wpuściły do środka stęchłe powietrze z zewnątrz, które w porównaniu z tym co było w środku, jest świeżą, górską bryzą.

Ona się wtoczyła, z ciągle wyciągniętym kciukiem, jakby już nie chciała zatrzymać stopa, lecz tylko i wyłącznie stan swojego upojenia.

Bilet!! – krzyknął do Niej głuchy emeryt – Ja tutaj kasuje, ja jestem kasownik, mi tutaj proszę bilet dać!
Ona spojrzała się na emeryta, jakby była z innego świata, jakby nie rozumiała tego wszystkiego co to narzędzie społeczeństwa do niej mówi. Opuściła kciuk, opuściła oczy, błędnie rozejrzała się dookoła. Wzrok zawiesił się na Nim, obok którego stara rozmodlona pruchwina wzdychała w stronę wyjścia ewakuacyjnego w oknie. Patrzała przez chwilę swoimi szklanymi jak sowiecki telewizor oczami jakby prosiła go, że by przetłumaczył, a przynajmniej powiedział o co temu drącemu się dziadziusiowi chodzi. Próbowała coś powiedzieć, ale nie miała siły, bała się otworzyć usta.
Proszę pani, tutaj się na gapę nie jeździ!! Wsiada paniusia i płaci albo wychodzi! Pamiętam jak podczas kłótni o robaki w zbożu, w Pustkowie Wielkim, kiedy miałem jeszcze czterdzieści lat, znaczy się młody i jurny byłem…. – zaczął zawodzić kasownik. W tym samym czasie On spojrzał za siebie, nie wiadomo czy obruszyła go kolejna przypowieść, czy poczuł jej wzrok na swoich plecach. Powoli wstał i podszedł, gasząc bezwiednie papierosa na sąsiednim siedzeniu, a raczej resztce jaka z niego została.
Pan się nie miesza, ta paniusia wychodzi, nie ma biletu!! – skamlał kąśliwie „kasownik”. Ona wciąż się przyglądała jemu, On spojrzał na nią.
Ja mam bilet dla tej pani, w sumie to mój powrotny, ale coś czuję, że raczej nie będzie mi potrzebny. – powiedział On, dziadek raczej nie słyszał tych słów, Ona jakby zrozumiała, chciała podziękować, ale dalej usta w bojaźni, a może ze zmęczenia otworzyć się nie chciały. On wyciągnął rękę z biletem i dał do przedziurkowania, wierząc po cichu w to, że będzie miał towarzysza podróży, która jeszcze się nie kończy. Popychając ją delikatnie lewą ręką, prawą wskazał miejsce siedzące, jedyne dające się do eksploatacji. Ona skazana na alkohol, Ona skazana na urodę, On widział już wiele a myślał tak samo, On uciekający ze swojego czarnego blokowiska, o którym powoli już zapominał, z każdym kilometrem, z każdą minutą dalej, blokowisko stawało się mało realnym miejscem.

Nie wiedział kiedy Ona zasnęła na tym siedzeniu, nie wiedział kiedy zamknęła swoje piękne i urokliwie czarne oczy, kiedy złożyła swoje piękne i urokliwie czarne włosy na siedzeniu, kiedy upuściła butelkę mocnego napoju wyskokowego ze swojej malutkiej i zgrabnej dłoni…
Nie wiedział kiedy, ale nie mógł się powstrzymać, nie mógł powstrzymać wzroku, nie mógł przestać patrzeć jak ta urokliwie pijana kobieta śpi. I tak mijają kilometry, tak uciekają kolejne przystanki. Ktoś nie chce wstać, zdewociała babinka po raz setny klepała „Pater Noster”, społeczny emerytowany kasownik rysował znalezioną gdzieś różową kredką batalistyczne mapy na zapyziałej ziemi trolejbusu, ślepawy kierowca gnał jak nigdy, On się przyglądał a Ona spała, jak zabita, śniła o księciu z bajki, taplała się między jawą a snem, między nocą a porankiem, miedzy swoimi urojeniami a rzeczywistością płynącą prosto do jej wrażliwie pijanego serca…
(2006)

Koniec części pierwszej, część druga już po świętach na którą serdecznie zapraszam.

Podziel się:

Piotr Siwiński

Nieprzyzwoicie uprzejmy aluzjonista, kąśliwy romantyk w rogowych okularach, który rzucił palenie, chory na twórstwo wszelakie - nie szczędzi sobie niczego. Nie zaczepiać, nie pytać, nie deptać dywanów i trawników.

komentarz do “„Opowieść niekoniecznie wigilijna.” (cz.1)”:

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.

Machnij komentarzem.