Kategorie: tekstyTagi: , , bezpośrednik

„Opowieść niekoniecznie wigilijna.” (cz.3)

(część druga tutaj)

IV.

Padał śnieg, gdyż zima ma to do siebie, że coś pada.

Wehikuł gnał do przodu, od jednego przystanku do drugiego. Warunki atmosferyczne nie robiły żadnego wrażenia na kierowcy, gdyż jak wiadomo był on ślepawy i jeździł na pamięć, swoją trasą, którą istniejący tylko na papierze pan naczelnik próbował wielokrotnie zmienić, co oczywiście nie zdawało egzaminu, gdyż kierowca uparcie jeździł swoimi, znanymi sobie drogami, zwolnienia i upomnienia nie wchodziły w grę, gdyż nie dość, że bohater to jeszcze związki wszelakie, a to homoseksualistów, a to kobiet w ciąży, a to jeszcze emerytów, kombatantów i cyklistów były za nim. Decyzję zmian wycofano, przysłano do „Sokole Oko Masacziusets” stosowne pismo, którego i tak nie przeczytał, a i posiał gdzieś w stercie innych pism od supermarketów, rekolekcji czy promocji dywanów. Pędzili zatem przed siebie, dobrze znaną trasą przez dwóch ludzi, kierowcy „Calineczki” oraz nieodłącznego wyposażenia jakim był kasownik, który i tak nigdy nie zwracał na to uwagi, gdyż tylko kasować umiał.

Nagle coś zazgrzytało, później coś zapiszczało i wehikuł z wielką siłą się zatrzymał w połowie drogi do kolejnego przystanku.
Pieprzone niedźwiedzie, wszędzie ich pełno! – zawył kierowca – Nic tylko kładą się na szosie, albo przebiegają pod kołami, pora mi na przerwę. – to powiedziawszy zapalił zakurzoną lampkę w swojej kabinie i zaczął medytacje do świętego nie wiadomo kogo, ponoć patrona kierowców trolejbusów i kolekcjonerów motyli.
W momencie nagłego zatrzymania kasownik zmienił swoją ćwiczoną wielokrotnie pozycję w pojeździe na bliższą kabiny, stając się przez chwilę jej nieodłącznym elementem, „groszowa” babina ni stąd ni z owąd otrzepała się, wstała i wyszła z pojazdu w celu dalszej podróży na niedźwiedziu, nikogo to nie zdziwiło i nikt jej nawet nie powstrzymywał, w oddali tylko niosło się ciche echo znanego już „…Dominus tecum…”. Ktoś leżący z tyłu nawet nie drgnął, mamrotał  coś przez chwilę trzewiami i ucichł, Ona zaczęła trząść się z zimna, gdyż babina wychodząc z pojazdu niefortunnie nie zamknęła za sobą drzwi. Skoro Jej było zimno, znaczy się trzeźwiała, Jej pijane serduszko zaczęło powoli stukać normalnym rytmem. On gasił właśnie papierosa, który niefortunnie poleciał w bliżej nieokreślone miejsce, z wiadomego powodu. Nie przejął się tym faktem gdyż Jego cała uwaga skupiła się na Niej. Wstał i zamknął drzwi, musiał włożyć w to dużo siły, sprytu i zapału, zastanawiając się w danym momencie nad siłą „pruchwinki”, z którą już miał do czynienia, a dokładnie Jego szyja.

Pić. Proszę, pić mi się chce… – szeptała Ona, zaczynając szukać po omacku butelki z którą weszła do pojazdu. Głos miała podobnież piękny, lekko zachrypnięty, jak Jej dusza. Jaka jest zachrypnięta dusza? Nie wie nikt, nawet właścicielka, która będąc piękną na swój sposób kobietą, nie zastanawiała się nigdy nad tym głębiej, gdyż jedyną głębokość jaką znała to odległość od szyjki do denka swojej butelki. I kiedy już namierzyła swoje zbawienie, zakurzona lampka zgasła, a ślepak przydepnął jak to miewał w zwyczaju. Wehikuł z takim samym zrywem jak się zatrzymał, tak ruszył z kopyta uderzając lekko w dupkę ostatniego misia przechodzącego po drodze, na szczęście w tym opowiadaniu i poza nim żadne zwierzę nie ucierpiało. Ucierpiała jednak Ona, gdyż butelka wyskoczyła Jej z ręki i niefortunnie rozbiła się o ścianę pojazdu, odbijając się wcześniej od głowy kasownika.
Wojna!!! Wojna!!! Ładować broń, nie patrzeć, strzelać!! – krzyknął kasownik i zaczął „pykać” dziurkaczem niczym karabinem maszynowym. Jej napłynęły łzy do oczu, jemu serce ścisnęło się mocniej i to nie z powodu tego, że skansen zrobił sobie z niego bunkier przeciwlotniczy kiedy przewrócił się po nagłym zrywie, ale dlatego, że widok skazanej na urodę kobiety był nie do przeżycia.
Widział już wiele, ale czegoś takiego nigdy.

Rozlany trunek ubogacił bukiet zapachów unoszących się we wnętrzu „Calineczki”, gdyby Hans Christian Andersen chciał opisać w swoim dziele wzdęcia głównej bohaterki, zapewne tak właśnie by to wszystko pachniało, gdyż każdy wie, że owa Paluszka była alkoholiczką, jarającą tonę papierosów, przez co nigdy nie urosła i którą można straszyć dzieci. Na szczęście jednak tej „Calineczki” nie pisał jakiś tam fircyk, a napisała się sama wraz ze swoją bogatą zawartością, której chyba najuboższa część ciągle strzelała z dziurkacza i nuciła przy tym „Róża czerwono, biało kwitnie bez”, przy czym On zapragnął wysiąść i zabrać ją ze sobą. Miał dość tej podróży, która całkiem niedawno się zaczęła.
A szansa się właśnie pojawiła, gdyż na horyzoncie, przez zaśnieżone okno, można było zauważyć dworzec kolejowy.

Pani Leonia była życzliwą kobietą i mimo braku kilku zębów, młodą i energiczną. Bardzo lubiła używać słowa „zorganizuję”, gdyż właśnie to słowo sprawiało jej przeogromną radość, napawało dumą i wypełniało myślą, że bez niej nikt się obyć nie może. Było to jedyne wypełnienie pani Leonii.
Pani Leonia kpiła w tym wszystkim z ludzi, co ukończyli takie kierunki jak „marketing i zarządzanie”, zawsze słysząc o tak zacnym zawodzie pozwalała by wymykało jej się aroganckie „phi”. W końcu ona, doświadczona, potrafiąca poprawnie w swoim ojczystym języku, niczym prof. Miodek mówiący „cyckać”, wypowiadać się na temat organizowania przez nią czegoś, a to cukru, a to kawy sypanej, a to chlebka pod to fioletowe, a to papieru toaletowego, a to tuszu do pieczątek, a to kolorowych długopisów. Kiedy siedziała na swoim zużytym krzesełku, wymyślała nowe rzeczy do zorganizowania, bardzo często wyobrażała sobie, jak to naczelnik wręcza jej dyplom, współpracownicy, których było w sumie dwóch, klaszczą mocno w dłonie i kipią z zazdrości, że nie są tak dobrymi organizatorami. Podczas oddawania siebie fizycznie i psychicznie fantazjom zagryzała ostatnimi zębami długopis, zorganizowany także w sposób idealny, gdyż został siłą odebrany jednemu z dwóch tych oczywiście zazdroszczących – bo kobietom pokroju pani Leonii się nie odmawia.

On podniósł się bardzo dynamicznie, pomysł na opuszczenie tego jarmarku cudów nie tylko natury, zmotywował i dodał sił. Odepchnął kasownik od siebie, rzucając mimowolne „kurwa” i chwytając za rękę dziewczynę, pociągnął ją na koniec trolejbusu. Ona nie stawiała oporu, gdyż co miała do stracenia? Ostatnią rzeczą, która dodawała Jej energii życiowej by spać, chrapać, dygotać się i być piękną, była butelka, która skończyła nieoczekiwanie swój żywot w głupi sposób. Każdy nieoczekiwany koniec żywota jest głupi.
On nie musiał się długo zastanawiać, skąd weźmie pieniądze na pociąg, wymyślił, że po prostu zabierze je Ktosiowi, który opowiadając bogate treściowo historię torsjami, nie potrzebował na pewno swojego portfela. On się nachylił. On zaczął grzebać po kieszeniach. On namierzył portfel. I w momencie, kiedy zaczął go wyciągać, Ktoś podniósł ledwo głowę wydając z siebie jedynie „yhyyy tfu tfu”, ukazując jemu swoją twarz.

On pobladł, strach przeszył go całego, widział już wiele, ale ostatnio przekonał się, że jeszcze nie wszystko, to że myślał tak samo, zburzyło się w ciągu sekundy. Portfel, który miał ściśnięty w dłoniach, cisnął w stronę Ktosia, dokładnie w momencie zatrzymania się wehikułu na przystanku „Dworzec G ówny” (literkę „ł” zjadł istniejący tylko na papierze człowiek odpowiedzialny za rozkłady jazdy, po czym udał się na bajpas żołądka). Kiedy drzwi otworzyły się w sposób jaki nie można było sobie wyobrazić, a bukiet stęchlizny z zewnątrz zmieszał się z bogatym aromatem środka, On trzymając mocno za rękę ją, wybiegł z pojazdu wchodząc szybko na dworzec i pragnąc zapomnieć tego co zauważył przed chwilą.

Za nimi słyszalny był tylko huk, najpierw zamykających się drzwi, a później ruszania w dalszą nieznaną podróż „Calineczki”, do celu o którym nikt nie słyszał.

On posadził ją na ławce i podszedł do kasy, by kupić bilet i zaczerpnąć informacji, nogi były jak z gumy, a umysł pełen niedowierzania, owo niedowierzanie na chwilę przyćmiło urodę smutnej i pięknej dziewczyny, która właśnie nałożyła na siebie żałobę po wielkiej stracie. Kasjerka w tym momencie była oderwana od rzeczywistości, fruwała gdzieś między przyrządami i narządami, a na plakietce miała napisane LEONIA.

Podziel się:

Piotr Siwiński

Nieprzyzwoicie uprzejmy aluzjonista, kąśliwy romantyk w rogowych okularach, który rzucił palenie, chory na twórstwo wszelakie - nie szczędzi sobie niczego. Nie zaczepiać, nie pytać, nie deptać dywanów i trawników.

komentarz do “„Opowieść niekoniecznie wigilijna.” (cz.3)”:

  1. Tisaja pisze:

    On Ją porwał, wyrwał ze stanu użalania się nad sobą…oczy ma teraz wielkie i Ona i On…
    On wziął Ją sobie pełen pewności, że chce ja wziąć i wziąć ja powinien, zmuszony przez zaćmienie totalne duszy i serca…
    Posadził na ławce w przeciągu pomiędzy „było” a „będzie”…
    Właściwie nie ma „jest”…bo ten przeciąg w jej pijanym sercu i drażniąca tęsknota za utraconą butelczyną…a może żal…że w chwilę przytomności i na skutek przyjaznych okoliczności rzuciła tą butelczyną z myślą szaloną: Nie potrzebuję Ciiiiię !! Teraz sama nie wie w tym przeciągu…wypadła, czy…?
    I ta tęsknota za rauszem…za szumem w głowie…za stanem: a niech się dzieje tu i teraz…
    A On?
    Patrząc na Niego jest chyba najbardziej tragiczną postacią…Stoi przy kasie… patrzy na Jej zagubioną minę, drżące ciało…
    Czy On wie, dokąd mają jechać..jak długo, jak daleko…i co się wydarzy, kiedy przez absolutny przypadek staną pod sklepem i tam będzie ..za szybą butelka… może nawet ta sama…
    Zimno w tym przeciągu…tak bardzo tu zimno…

Machnij komentarzem.