Już dawno… Bardzo dawno…
Kocham jak dźwięki przenikają moje ciało. Wykręcają dłonie, rzeźbią tułów aż do ekstatycznego bólu. Unosząc się wciąż wolny i wolny znów. Stopy niegdyś tańczące podekscytowane rytmem somnabulicznie poruszają się wciąż i wciąż. Jedno uderzenie serce na dwa bity. I dłonie jak ptaki na wietrze tak bezwględnie tną powietrze. Głaszczą je rozrywając i mieląc czas. Płuca naciągnięte do granic możliwości modelują oddech coraz płytszy, krótszy i bardziej nasiąknięty tym, czego nie da się nazwać. Wszystko staje się takie superrealne, powietrze czyste i mroźne, takie same jak zimowym porankiem w górach. Oczy zasłonięte kurtyną powiek nie trawią światła zostawiają hotelową wywieszkę „nie przeszkadzać” jakbym kochał się z nią…
Tesknie…
hmmm… przeżycia opisane wspaniale, zasatanawiam się tylko po czym ma się tak konkretną (jak to się u nas mówi…) schizopatię uniesienia… Pozdrawiam. elle