Pada deszcz, krople uderzają swobodnie o szybę, wydając tępy odgłos, zmącony natarczywym kaszlem.
Papieros. Po nim zawsze przechodził, ten kaszel, przez który przestałem nastawiać budzik.
Zawsze o tej samej porze.
Zamykam oczy. Odwracam głowę. Otwieram. Światłem księżyca rozjaśnione ciało, śpiące w pozycji embrionalnej. Chyba po raz kolejny chciałem nie widzieć tego obrazka. Po raz kolejny moje oczy przeszkliły, tak bardzo chciałbym wierzyć, że to od dymu.
Jak masz na imię, zapytam. Skąd się znamy.
Pani zapewne jest dobrze wychowana, pani będzie miała kaca moralnego, pani w chemię nie wierzy, strzeli głupią, nieskładną gadkę, ubierze się dość szybko, nie spojrzy mi w oczy… delikatnie tylko rzuci spojrzeniem na całość, delikatnie rzuci nerwowym uśmiechem i wyjdzie. A wspomnienia zeszłej nocy skrupulatnie, kawałeczkami wyrzucać będzie z pamięci.
Czy ona wie, że będzie rozrywała samą siebie? Czy ona wie, że przez to, to tak boli?
Ja, przestałem dawno. Wariat, bo po raz kolejny, nie normalny.
Już niedługo, za parę chwil, gdy się obudzi, taki scenariusz rozegra się. Takie to czasy.
Pada deszcz, w obojętności zaciągam się ostatnim kęsem dymu, kaszel mija, ona śpi nadal.
Nikt nie kocha wariatów. Nawet sny, które odwiedzać już dawno przestały.
Śpij proszę jeszcze, szepcę do księżyca…