Kategorie: film, Kultur(w)aTagi: , , , bezpośrednik

Film: Zmierzch. Zaćmienie. (po mojemu)

Gdyby kózka nie skakała… a gdyby Edward czytał Belli w myślach, na pewno przestałaby mu tak pięknie i smakowicie śmierdzieć.
Ja.

Tak, to już pora na część trzecią, która zawitała właśnie do nas na duże ekrany i nie odpuściłbym sobie, jako wielki fan tejże ekranizacji książki, której nie czytałem, aby zobaczyć jak popkulturwa po raz kolejny zmusza młode pokolenie dziewcząt do pływania we własnych spazmatycznych sprośnych myślach na widok Edwarda i Jackoba (na cycki już przestałem liczyć, ale mało brakowało, żeby coś się pojawiło, mało brakowało)…


Ha. Muszę zacząć od faktu, który wart jest wspomnienia. Reżyserem trzeciej części był David Slade, pan co nakręcił m.in. mało kiczowate „30 dni mroku„, mało kiczowate ale krwawe, mroczne i zgodne z zasadami dobrego wampiryzmu w filmach. Fakt ten sprawił, że część trzecia jest inna niż pozostałe, mniej słitaśna, mocniejsza i na swój mroczny sposób ciekawsza. Choć szkoda, że nie mógł (to oczywiste, że nie mógł) zamienić brokatowych, amerykańskich wampirów rodem z włoskiej starszyzny, wychowanych na podrobach, na dzieci ciemności, palące się w Słońcu i jako potępieńcy syczących na wszelką świętość. Dlatego pozwolę sobie nie nazywać ich dalej wampirami, gdyż wampirów nie przypominają, dalej będą zwani pattisonami.

Reżyser z ciekawym dorobkiem jednego mrocznego filmu zaryzykował i ubarwił. Efekty specjalne na wysokim poziomie, wilkołaki doskonałe, pattisony bledsze i wreszcie poruszają się dynamicznie, a nie tak jakby ktoś co którąś klatkę z filmu wyciął. Efektywność jest na tyle fajna, że zimne kolory towarzyszą nam przez cały czas, a nie jak było w drugiej części landrynkowo na tyle, że mimo Słońca na niebie, brokat nie chciał lśnić. Zimno jest fajne, przydało się. Ale hola hola… efekty tu nie są najważniejsze, choć tak naturalne, że ich nie widać, najważniejsza jest fabuła.

W Seattle, mieścinie nieopodal miejsca wydarzeń zaczyna tworzyć się tajemnicza armia nowo narodzonych pattisonków, ktoś szaleje i nie wiadomo kto, gdyż bardzo fajna pattisonka nie jest w stanie przewidzieć sprawcy tegoż bezeceństwa, czyli nie dość, że ktoś tworzy armie, to jeszcze potrafi oszukać specjalne zdolności naszych wegetariańskich superbohaterów. Nowi zachowują się jak szczeniaki, broją, psują, zwracają na siebie uwagę nie tylko Cullenów, ojca Belli, ale i Volturi (starsi z Włoch), którzy mają niecne plany wobec naszej ulubionej, sympatycznej rodzinki. Zaczynają się przygotowania do walki z armijką, gdzie wbrew zasadom wilkołaki i pattisony łączą swoje siły przeciw napływowi krwiożerczych istot. Aż ciary po plecach… eee tam, ale wrażenie robi.
A tak poza tym, czyli w wątku przewodnim, ona kocha jego i jego, oni kochają ją, ona czuje dreszcze, jeden ją ogrzewa, drugi zazdrosny, ona bardzo by chciała, on chce po ślubie, ona zbliża się do bycia pattisonem, inny ją powstrzymuje. On ją całuje, tamten też całuje, rywalizacja, ona chce całować obu. Gdyby Edward znał jej myśli, to by dawno ją rzucił zapewne, już by nie czuł tego przyjemnego smrodku, ale z drugiej strony, możemy to wytłumaczyć młodzieńczym szaleństwem, poszukiwaniem samego siebie, oraz wścieklizną dojrzałej już macicy.

Muzyka. Hmm o dziwo zwróciłem na nią uwagę podczas odświeżania sobie dwóch poprzednich części, przez co automatycznie musiałem to zrobić przy najnowszej ekranizacji. Mimo tego, że popkulturwa wypływa z głośników, to pasuje idealnie, zgrywa się z obrazem, który widzimy i nadaje tego unikalnego klimatu, co powoduje, że patrząc na obraz godzimy się z dźwiękiem, albo na odwrót.

A na koniec smaczek.
Zaskoczony zostałem i strzelony w potylicę pewną wartością, która chce wypłynąć z ekranu. W obecnych czasach nazwiemy to fikcją literacką, bajką, horrorem (o mój Boże!) i nie wiadomo w jaki sposób te rozmaślone szesnastoletnie odbiorczynie  podejdą do tego, bo w końcu takie coś się nie zdarza. Aha, „Saga” ma ponoć korzenie mormońskie, co już samo przez się wynika co napiszę w następnym zdaniu. Nasza cudowna, emo-Bella oświadcza ojcu, że jest dziewicą (nie wiadomo czy to wina zadupia w którym mieszkają), SZOK! Osiemnastoletnią dziewicą, chcącą oddać się tylko i bardzo szybko swojemu oziębłemu księciu z bajki. On, jako gentelman z początków wieku XX, chciałby to zrobić po staroświecku, czyli najpierw ślub, a najlepiej to jakby jej skradł najpierw pocałunków kilka, jakby zabiegał wciąż o jej względy i kładł swoją marynarę na każdej kałuży, co by nóżki nie raczyła nawet troszeńkę zamoczyć. I powiem wam, że jakoś mi się ta inność spodobała. Wreszcie coś rozładowało i jeszcze zarabia na tym niesamowitą kasę, napięcie i ciągłe karmienie nas łatwością, słoneczkami, galeriankami, gwiazdkami, zabawami w pączka, oraz trzynastoletnimi mamami. Choć da się zauważyć, że bohaterce z tego powodu już tak odwala, że dałaby się nawet „śmierdzącemu mokrym psem” wilkołakowi. Ah jak on że jest zbudowany, ah.
Jasne, że to podejście niczego nie zmieni, ale mogło by spowodować choć na chwilę spowolnienie tego procesu masowej orgii młodzieży i gonitwy za szybką utratą dziewictwa – przynajmniej nie z pierwszym lepszy gogusiem. Kiedyś to faceci przechwalali się ile to nie zaliczyli, dzisiaj robią to także kobiety.

Jedno co mnie zaczęło zastanawiać, że jednak jak dojdzie do czegoś, to on ją pożre… no chyba, że cały czas ćwiczy swoją wolę i chęć zabijania z powodu choćby kapki krwi. Tak nie pro rodzinnie, żeby rozwiązać problem, mogłaby przeżyć swój pierwszy raz z wilkołakiem, aby żyć później w spokoju z Edwardem z poczuciem lekkiego niczym piórko kurestwa. Pro rodzinnie nie mam pojęcia jakby to wyglądać miało, może comiesięczne ćwiczenia z tamponem? Nie wiem.

Jednak za próbę przekazu wielki plus dla produkcji o tematyce nieskazitelnej miłości – bez pokazywania cycek na dużym ekranie.

Co do cycek, facet oka nie nacieszy, szkoda mi tych gości, którzy są osobami towarzyszącymi z niewłasnej przymuszonej woli, że choćby na chwilę nie znajdą czegoś, co mogłoby troszeczkę ich zainteresować. A ci co są fanami, to hmmm, niech sobie nimi będą, poprzedniego zdania na pewno nie zrozumieją.

Na koniec dwie rzeczy: co to za zdolność posiadają wilkołaki, że podczas zamiany rozrywają im się na strzępy ciuchy, by później wróciły do swojego stanu pierwotnego podczas powrotu do ludzkiej formy? Wytłumaczyłbym tak, że jest to jednak film dedykowany, młodzieży nieskalanej mormońskiej i skoro pattisonki się nie rozpadają pod wpływem słońca, to także golizny pokazywać do końca nie będziemy (i bardzo dobrze), a przy okazji rozwiążemy problem biedy w rezerwacie, bo co chwilę kupować ciuchy? Bankructwo!
Druga rzecz, to pattisonek zaręczył się z emo-Bellunią i chyba się wreszcie uśmiechnęła. Stwierdzam, że ta to ma dobrze, nie dość że od razu znalazła księciunia to jeszcze wszystkie stwory potwory chcą ją chronić i pieszczą się z nią, może smutno im tak bardzo z powodu braku uśmiechu emo-Belli, albo dbają o to by jednak się nie uśmiechała.

Skoro na trzecią część Sagi wpłynął tak dobrze reżyser kina mrocznej akcji, to ja bardzo bym chciał by część czwartą nakręcił albo: Rob Zombie, albo George Romero. Rodriguez pewnie podszedłby do sprawy zbyt poważnie, przegiąłby pałę i zapewne na końcu emo-Bella uciekła by do Vegas z jakimś rozkładającym się Zombie (ah te feromony).

Podsumowując: film lepszy, oczywiście względem poprzednich części. Jest to dalej ta sama, infantylna i zagmatwana (przez co męcząca), popkulturwarna historia, którą opisywałem wcześniej i pod tym względem się nic nie zmieniło. Komu się nie podobało, podobać się nie będzie. Amen.

PS. ale czwartą obejrzę… :)

Podziel się:

Piotr Siwiński

Nieprzyzwoicie uprzejmy aluzjonista, kąśliwy romantyk w rogowych okularach, który rzucił palenie, chory na twórstwo wszelakie - nie szczędzi sobie niczego. Nie zaczepiać, nie pytać, nie deptać dywanów i trawników.

9 komentarzy do “Film: Zmierzch. Zaćmienie. (po mojemu)”:

  1. jazonz pisze:

    Szczerze mówiąc nigdy nie byłem wielkim jakimś fanem filmów dla dojrzewających nastolatek, czy to dla tych dopiero co rozkwitających, dla których świetnym kinem jest Hanna Montana, ani dla tych przedwcześnie przejrzałych, mających popędzane burzą hormonów emo – problemy z rzeczywistością, którym z kolei przeznaczony wydaje się być „Zmierzch”. Czy w końcu dla tych słusznie już przejrzałych, które ronią łzy przy doświadczonej tak niechwalebnie „Pretty Woman”. Ale przerabianie starej europejskiej mitologii a w tym przypadku jest ona wręcz wysoko przetworzoną (jak bulka z kotletem z firmy na M) mitologią słowiańską, jest na prawdę wyjątkowo niestrawne. Po pierwsze, rzewna historia zakochanej nastolatki i niedostępnego pięknego chłopca (w sumie ten piękny młody bóg, jest tak na prawdę zamaskowanym stuletnim satyrem czychającym tylko na jej niewinność, czerpiącym z odwlekania TEGO momentu, jakąś perwersyjną, niezrozumiałą przyjemność), mogłaby się wydarzyć wszędzie (i wydarza się do znudzenia cały czas). Otóż ubierzmy ową zmierzjącą ku zmierzchowi historyjkę w inne ciuszki, środek zostawiając nieruszony. Co nam zostaje? Piękny młody czarnoskóry Adonis z Bronksu, który mięśnie wyrobił sobie w walce ze złą policją, próbującą napastować niczemu niewinnych obywateli, którzy to nic a nic nie mają wspólnego ze złem tego świata, jak narkotyki, rabunki, i przemoc. Oni tym (tfu!) gardzą. A gardzą tak bardzo, że dają temu wyraz poprzez protest song melodeklamacje, rytmicznie wychrząkiwane do wysoko przetworzonej muzyki np brytyjskiego rokowego zespołu nomen omen – The Police.Zapomniałem dodać, nasz samiec alfa tak bardzo błyszczy złotem ofiarowanym z wdzięczności przez ratowanych z rąk policji obywateli, że Pattison ze swoimi pedalskimi błyskotakmi może konkurować co najwyżej z lampą solarną z ogródka babci.Ten blask przyciągnął niby zgubny blask świecy ćmę, naszą bidulkę z Manhatanu, pomiataną przez szefa szarą myszkę, w którego korpo pracuje jako sekretarka. Ona to, przez przypadek (no raczej wiedziona blaskiem naszego mena) zboczyła swoim słabo wyposażonym porsche w zakazane rejony, gdzie całkiem przypadkiem (oczywiście) przebywał także nasz bohater. Zachwycona od pierwszego wejrzenia, jego złotą emanacją, siłą i tajemniczością, nieomalże mu ulega, on wiedząc, że ta miłość będzie zawsze na indeksie stara się ją odwieść do tego pomysłu kolejną rymowanką. Uciekają przed ciemiężycielami, chowają się w gęstwinie miasta, wspinają na najwyższe wieżowce ale przed przeznaczeniem nie uciekną. Ona w końcu poznaje jego wroga, który na nieszczęście naszego pięknisia dissuje mocniej i dużo lepiej niż on (co jej całkiem nawet imponuje), oni walcząc ze sobą odtwarzają coś na obraz walk kobiet w kisielu – tyle, że w męskim wydaniu, kisiel zaś będzie sączyć się z widowni – aż tak są piękni i niebezpieczni zarazem. W te tumany kisielu wmiesza się a jakże zły porucznik z policji ze swoją świtą. Lecz żaden z nich nie przegra, żaden z nich nie wygra. Niewiadomo, który naszą piękną emo sekretarkę napocznie pierwszy, ona zaś w ferworze walki nie może dokonać wyboru, kibicując raz jednemu, raz drugiemu. Jednak po wielu perypetiach ona w końcu wybiera i w momencie kiedy właśnie jej jedyny wybranek (co prawda nasza piękna blondi ma dywergentnego zeza, którym spoziera także na przegranego) ma ją napocząć, kurytna opada, pozostawiając resztę w sferze domysłów.
    Historia mdła jak shake mleczny ze wspomnianej wcześniej korporacji na M. Tyle, że to co dla strawy może być zaletą w historiach bywa do za przeproszeniem do zrzygania nudne.

  2. kayanah pisze:

    Myślę, że idealnie nadawalibyście się do pisania camp-owych scenariuszy filmowych inspirowanych na istniejących „kisielowatych” filmach . Musiałabym się jednak zastanowić czy chcę oglądać ów powstały „nowy” film.
    Oj krytycy czy wszystkie filmy muszą być, Waszym zdaniem nasiąknięte tajemniczym, często trudnym tematem egzystencji? W naszym trudnym często korporacyjnym świecie, warto czasem zatopić swoje oczy w czymś prostym, miłym choć trywialnym.

    • jazonz pisze:

      Ach no pewnie, że czasem dla zdrowotności, warto wyjść z tego bulgoczącego egzystencjonalnego błotka i doświadczyć czegoś prostego i niewymagającego, lecz mam wrażenie (chyba, że marketing filmu trochę przesadza), że „Zmierzch” predestynuje do bycia takim błotkiem gdy w rzeczywistości są to, mające być całkiem poważnymi, napędzane ochami i achami, zwykłe jaja ;).

  3. […] hicior, czyżby moja prośba o bardziej hardcorowego reżysera została wysłuchana? I czy przypadkiem nie jest to Rocco […]

  4. mekaree pisze:

    jeszcze na filmie nie byłam ale może się przejdę po przeczytaniu Twego opisu :) szczerze mówiąc brakowało mi Twojego stylu pisania – jakby nie było jest dość oryginalny i przez to przyjemnie się czyta – bynajmniej ja lubię czytać :) poprzednie części nie były może cudem – książka jednak lepsza i jeżeli będziesz się nudził to może nie polecam jakoś specjalnie gorąco ale zawsze ;)

  5. Mariol pisze:

    powiem krótko.. w porównaniu do poprzednich części.. – ta jest dla mnie za mało mroczna.. a za bardzo słodko-pierdząca…

  6. T. pisze:

    Tak troszkę uspokojona zostałam..i jakby-usprawiedliwiona Twoją recenzją… Wszak zadość się stało w owej powieści tej romantycznej miłości…ten facet (a kij, czy świeci a i do jego „przystojności” w adaptacji mam również swoje „ale” – mógłby go zagrać Jonathan Rhys Meyers- co z upartością maniaka mówię od pierwszej części) więc ten facet tak oddany, troskliwy, pełen poświeceń, to marzenie każdej naiwnej duszyczki…
    A recenzja..ja zwykle Mistrzostwo !! Uśmiechałam się pełnym bananem….
    Pattisonki, emoBella – to celny strzał w owe stworzenia…
    A popkulturwę…. wpisuje do własnego słownika. :)

    Ach..zapomniałabym wyjaśnić : w książce wilkołaki po przemianie w człowieka są nagie…

    Z ogromnym dystansem do własnej lubości w/w produkcji/powieści udam się spokojnie pooglądać efekty.. ;)

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.

Machnij komentarzem.