No i byłem, widziałem, tydzień cały trawiłem i zebrałem się w sobie (a czas mi trochę na to pozwolił), by podzielić się z Wami krótką recenzją tegoż oto wytworu ze stajni Holly i Wood. A osoby, które widziały, bądź nie, mające zamiar wybrać się w poszukiwaniu grobu Stiega Larssona w celu nasłuchiwania czy przypadkiem się w grobie nie przewraca, niech wiedzą, że nie muszą tego czynić, gdyż na pewno leży tam spokojnie, a czytając dalej dowiecie się dlaczego.
Początek.
Historia zaczyna się praktycznie tak samo jak wersja szwedzka, będę się starał unikać porównań (choć jest to cholernie ciężkie), a książki nie czytałem. O! Ale na wstępie mogę zaznaczyć, że czytając wiele opinii w sieci od osób światłych, jestem przekonany i naturalnie wierzę im, że David Fincher odwzorował książkę lepiej niż ziomki pisarza. Film zaczyna się podobnie, czyli starszy, obrzydliwie bogaty pan trzyma w jednej ręce ramkę z kwiatkiem a w drugiej telefon do którego przemawia zmartwionym głosem. I bach! Dalej już tylko wystarczy poznać głównych bohaterów, czyli Mikaela Blomkvista (w tej roli, doskonały i bezbłędny, Daniel Craig), redaktorzynę dochodzeniową w niszowym i starającym się pisać tylko prawdę magazynie Millenium, oraz Lisbeth Salander (Rooney Mara – The Social Network, Koszmar z Ulicy Wiązów) zamkniętego w sobie researchera wyczynowca z kuratorem i tajemniczą przeszłością, która specjalnie dla prawnika obrzydliwie bogatego pana, przygotowuje raport o panu dziennikarzu Blomkviście – tak się właśnie zaczyna ich wspólna przygoda.
Film, który widzieliście na początku recenzji, jest niczym innym, jak napisami początkowymi, które jako jedyne w filmie są wybajerzone i równie dobrze mogłyby robić za teledysk. Od razu przypomina mi się film Fight Club i jego napisy, od razu wiadomo, że ogląda się produkcję Finchera.
Rzecz dzieje się w Szwecji.
Kraina jest na tyle kolorowa, że pogoda zmienia się tam z godziny na godzinę, co rzuca się w oczy od samego początku oglądania i właśnie od samego początku, w porównaniu do wersji szwedzkiej, możemy zauważyć, że David Fincher nie podmienił tylko aktorów, ale opowiada nam historię całkowicie na nowo i całkowicie inaczej, zachowując tylko główne sceny całej historii. Siadając w fotelu kinowym, byłem w lekkim stanie poobiednio – agonalnym, gdzie bałem się, że oczy zamkną się na dłuższą chwilę, do tego jeszcze wyobrażenie prawie trzech godzin projekcji nie pomagało w niczym. I? I nie zasnąłem, oczy otworzyły się szeroko a ciekawość pod tytułem „co się zaraz wydarzy” nie dawała spokoju.
Mamy dwójkę bohaterów, Blomkvist i Salander, mamy obrzydliwie bogatego pana – Henrika Vangera (Christopher Plummer) – całą rodzinę obrzydliwie bogatych Vangerów, którzy wprowadzili kolej żelazną do Szwecji i mamy także mocną zagadkę do rozwiązania – zabójstwo dokonane czterdzieści lat temu. I właśnie do tego „kto zabił” ma dojść, spłukany ciąganiem się po sądach za zniesławienie, Mikael Blomkvist. Oczywiście robi to na urlopie i pod przykrywką pisania biografii Henrika Vangera.
Środek.
Więc mamy nowych aktorów, jak Mikael Blomkvist jest zmęczonym życiem dziennikarzem w wybornych slipach, tak Lisbeth Salander odbiega trochę od tego co można było sobie wyobrażać. A wyobrażać sobie można było chudzinę, wytatuowaną i wypirsingowaną, zamkniętą w sobie (choć nie do końca) dziewczynę będącą niczym wulkan przed wybuchem (i taka była szwedzka wersja), który nie zwróci uwagi zwykłego widza. Dostaliśmy jednak trochę wymazaną z wyłupiastymi oczkami żabkę, zamkniętą w sobie dziewczynkę, będącą niczym wygasły kraterek, który ma nawet niezłe ciało. Hmmm. Chyba nie tak miało być, nawet ekspresyjna scena vendetty na kuratorze, będącym zboczonym czarodziejem zamieniającym wszystkie swoje podopieczne w dmuchane lalki, nie przynosiła takich achów i ochów, choć lekkie napięcie szło czuć.
Skoro już mowa o napięciu i innych takich, to historia opowiedziana jest po mistrzowsku. Mimo kilku uchybień niewspaniałej gry aktorskiej, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że lepiej być nie mogło, a film ogląda się na jednym lekkim wdechu. Kto oglądał genialny film Zodiak, ten wie. Fincher uwielbia nas wciągać, nie pamiętam żadnej jego historii przedstawionej na ekranie, która by nie hipnotyzowała i nie powodowała lekkiego stanu zatracenia. Tak właśnie jest i teraz. I jak wziął się za ciężki temat i orzeszek do zgryzienia, a bo amerykanie niczego ponoć sami wymyślić nie mogą (patrz: The Ring), tak można o naszym kochanym reżyserze powiedzieć, że jest pieprzonym Midasem i czego się nie dotknie zamienia w złoto. O!
Muzyka jest.
Trentowi Reznorowi i Atticusowi Ross zapewne po The Social Network spodobała się fucha robienia ścieżek dźwiękowych. W końcu zdobyli kupę nagród za poprzednią produkcję i akompaniamenty. Wielu złośliwych pisało na społecznościówkach, że film przypomina bardziej teledysk. Nie potwierdzę i nie zaprzeczę, gdyż miejscami wydawało się na prawdę zbyt głośno i lekko rozpraszająco, ale też jest to kwestia gustu. Gdyż jak wiadomo, panowie muzycy, tworzą specyficzny klimat kierując się specyficznym gatunkiem. Kto nie lubi, to może być lekko poniewierany, a komu pasuje trzaskobrzmienie to będzie w siódmym niebie. Ja mogę od siebie dodać, że wszystkie kawałki puzzli składają się w jeden, wielki, doskonały obraz, który nie tylko mocno wpływa na nastroje widza, ale także buduje napięcie, którego się oczekuje po tego typu opowieściach.
Efektów specjalnych nie uświadczyłem i w pewnym stopniu nie doświadczyłem, oprócz samych napisów początkowych i dobrze, bo wierzę, że produkcja jest naszpikowana efektami, które budują naturalny krajobraz, a nie wyskakują co jakiś czas niepotrzebnie.
Koniec.
A film ten jest dobry. Jak nie kolejny, który bardzo bym chciał widzieć u siebie na półce. Pełen dobrej muzyki, hackowania i wchodzenia od tak do turbo zabezpieczonych MacBooków, zboczeńców, niewyjaśnionych historii, psychotycznej rodzinki oraz Szwecji zimą. Dobre zdjęcia dopełniają cały obraz.
Nie polecałbym przy okazji słuchania durnowatych opinii, gdyż w tym przypadku nie będą przydatne, film zobaczyć trzeba, i basta, i ocenić samemu, i wyciągnąć wnioski, czy się podobał, czy nie. A będzie się podobał na pewno… ;)
A nie można nie wspomnieć, że David Fincher najprawdopodobniej wziął się za kolejne dwie części, które kręci równocześnie. Jak wiemy, Lisbeth Salander jest już nie tylko główną bohaterką, ale i głównym motywem kontynuacji, więc mam cichą nadzieję, że nasz wygasły kraterek zamieni się wreszcie w wulkan 5 minut przed erupcją.
Nie ukrywam, że ciężko mi było pisać recenzyjkę tejże z rozmachem opowiedzianej historii, gdyż będąc wielkim fanem wersji stworzonej przez ziomków autora i dodatkowo oglądanej przeze mnie niedługo przed premierą kinową, wzbudził wiele wewnętrznych dylematów i strachu przed porównaniem, którego jednak nie da się uniknąć, bo ta i ta wersja wnosi coś nowego i świeżego do świadomości widza, a zarazem tak skrajnie innego. Jedno co pewne, nikt się nudzić nie będzie, a dodatkowo poczuje się sprowokowany do prowadzenia dyskusji na tematy różne, gdyż wielu porusza owe dzieło, świętej pamięci, Stiega Larssona.
Wersja szwedzka momentami sprawiała, iż moje krzesło stawało się cholernie nie wygodne i zaczynałem kręcić dupskiem. Oznaczało to miejscowe przynudzanie. Nie zauważyłem tego podczas projekcji od Finchera. Film przeleciał mi na tyle szybko, że nie poczułem kompletnie, iż trwa jakieś dwie i pół godziny. Nie jestem zwolennikiem klepania kolejnych wersji tego samego. Mówię tu np. o szwedzkim „Låt den rätte komma in” i amerykańskiej wersji „Let me in” gdzie w tym drugim klimat był podobny, lecz zabrakło tego czegoś. Jednak Fincher pomimo, że raczej nie zaskakuje niczym nowym pokazał tę historię na swój sposób i mnie tym przekonał. Dla mnie fincherowski „Girl with Dragon Tattoo” jest po prostu ciekawszy i lepiej zrobiony. Czekam na więcej :)