Usłyszałam te słowa w antrakcie najnowszego spektaklu Mai Kleczewskiej, wystawianego na deskach warszawskiego Teatru Narodowego. Uderzyło mnie również to, że w tamtym momencie zgadzałam się z nimi w stu procentach.
Zacznę jednak od początku: w rodzinnym domu teatr był zawsze, mniej lub bardziej obecny, podobnie jak film i szeroko pojęta kultura. I chyba nie skłamię, że jedyny podział stosowany wobec tych, jakże ważnych, działów życia cywilizowanego człowieka, opierał się na naszych prywatnych gustach. Nie istniał, a przynajmniej nie w mojej dziecięcej świadomości, ani mainstream ani to, co z jakiegoś powodu znajduje się poza nim. Czytałam więc (niemal równolegle), sagę Małgorzaty Musierowicz i Z szynką raz! Bukowskiego. Wciągał mnie Inny świat Herlinga-Grudzińskiego i rzeczywistość stworzona przez Sapkowskiego. Podobnie sprawa miała się z filmami i teatrem – chłonęłam, uczyłam się, próbowałam rozumieć. Aż do teraz.
Oresteja, bo to ten spektakl mam na myśli, to efektowna, jeśli nie wręcz efekciarska kompilacja greckich tragedii. Motywem przewodnim, według samej reżyserski, jest zbrodnia popełniona w samym centrum podstawowej komórki społecznej – rodziny. Zbrodnia, czyli morderstwo. Odsuwamy motywacje bohaterów, ich osobiste namiętności i związane z nimi wahania. Ważny jest czyn i to, że rozpoczyna on łańcuch niekończącej się zemsty. Brzmi znajomo, prawda?
Skojarzeń mamy mnóstwo – przede wszystkim są nimi westerny i filmy Quentina Tarantino. Pod tym względem Oresteja mocno osadzona jest w nurcie postmodernistycznym – nie zabrakło nawet miejsca na problemy z działu Gender i Queer czy refleksji na temat fundamentalnych praw kultury (jak zakaz kazirodztwa, czyli tzw. prawo ojca). Imponujące wizualnie obrazy i wykorzystanie przeróżnych technik, w zetknięciu z ambitnym ujęciem tematu – to mogło się udać. Ale nie udało się.
Wydaje mi się, że problemem polskiego teatru jest jego wieczne spóźnienie. Tematy poruszone na scenie przez Kleczewską straciły kontrowersyjny i skandaliczny wydźwięk. Budzą zniecierpliwienie, wrażenie, że krążymy w zamkniętym kole problemów bez wyjścia, podczas gdy poza naszym krajem taki teatr już dawno stał się konwencją. Opatrzył się i traktowany jest jako teatr niemalże sztampowy, tradycyjny.
Wolałabym, aby polscy twórcy odeszli już od tych zagadnień. Poszli dalej – spektakl Kleczewskiej, chyba trochę niechcący, skłonił mnie do refleksji innej, natury uniwersalnej (co zresztą pokazuje uniwersalność teatru greckiego). Myślę, że najważniejsza tu jest przemoc i to, że jest ona, w gruncie rzeczy, niewyrażalna. Niezrozumiała. Niepojęta. Dlatego też w tragedii greckiej nie pojawia się ona na scenie (choć sami Grecy tłumaczyli to zasadą decorum).
Wiem, że obecnie szuka się nowych form interpretacji dawnych dzieł. To naturalnie cel chwalebny – poszukujemy nas, naszych źródeł, w przeszłości. I odnajdujemy się w nich – sztuka więc jeszcze nie zginęła. Pamiętajmy jednak, iż istnieją drogi interpretacyjne, które są właściwie i te, które okazują się przekłamane. Trudno doszukać się w Oresteji rodziny – w rzeczywistości antycznej Grecji rodzina wcale nie była podstawową komórką społeczną. Trudno zatem mówić o kazirodztwie, czy o zbrodni zahaczające o patologię. Te problemy nie mają racji bytu – przynajmniej nie w tym odniesieniu.
Jeśli zatem przestałam darzyć teatr sympatią, to właśnie z tych powodów. Próby dostosowania Shakespeare’a czy właśnie greckich tragedii do naszej rzeczywistości spełzają na niczym. Są to dzieła uniwersalne, ergo, czas ich nie dotyczy. Twórcy zaś podchodzą do nich z zatrważającą mnie bezczelnością – z wiarą, że to, co oni widzą w otaczającej ich rzeczywistości, pojawia się również tam, bezpośrednio, bez ogródek i metafor. Nie tędy droga.