Kategorie: Myśl, pieprznieTagi: , bezpośrednik

Miastowych nam tu nie trzeba, wieśniaków też…!

barany

Kędy spojrzysz – duch rogaty, o psiakość!
Człeku puchu ty marny, dezerterze moralny;
Jeśli zjadacz chleba w anioła nie będzie przerobiony,
To precz! nas rozdziobią kruki i wrony!
Lao Che – Klucznik

Wakacje za nami, lato za nami i niektóre głupawe wydarzenia medialne też, jak otwarcie/zamknięcie lata. No może nie do końca głupawe, gdyż jest to kolejna okazja aby coś wypić i pobujać się przy populistycznych gwiazdkach za prawie darmo. Także i niektóre mieściny przeżywały swoje dni, Dni Odolanowa, Dni Opalenicy, Święto Smaków, Święto Wina. To ostatnie, w Zielonej Górze, bardzo dobrze i darmowo, rozreklamowane ostatnimi czasy, przez „kultur(w)ę” Hip-Hop.

Kilka takich uroczystości zaliczyłem w tym roku i dzięki nim nasunął mi się pewien temat różnic etnicznych, który mam zamiar przedstawić w abstrakcyjny sposób, sumujący wszystkie zachowania i miastowych i obywateli wsi, jakie udało mi się zaobserwować i zebrać do kupy..

Miastowe wieśniaki…

Na wieś przyjadą całą watahą. Ona delikatna, czysta, zadbana w szpileczkach, z makijażem jakby z dyskoteki przed chwilą wyszła, on grubiutki, łysiejący, rzucający kurwami na lewo i prawo, bo twardziel z dzielni z niego i rzucać tymi kurwami musi. Dzieci biegają po samochodzie i strach pomyśleć co będzie, gdy drzwi się otworzą i wybiegnie ta mała, rozwydrzona hołota odciągnięta od kanałów z kreskówkami, bądź ta nieco starsza od idiotosiejących „Pene(r)tratorów”. Do tego ten piesek, wymuskany, uczesany, z kokardką na małej główce, bialutki i ujadający na własny cień, przy okazji bojący się każdego nagłego ruchu, pewnie mu tak pozostało po tym jak dzieciaki strzeliły mu seryjkę w pralce.

Tak mniej więcej wygląda abstrakcyjny mieszczuch przyjeżdżający na wieś. Parkujący na środku trawnika, mniemający że jest panem i władcą, mądrością narodu wśród zacofanego i zapomnianego przez europejską finansjerę skansenu. Przyjeżdża do zoo i się dziwi. Że to ludzie większość życia na podwórku, że są dla siebie mili – pewnie coś kombinują za plecami – że pracują fizycznie, że wstają rano, że tyle tu błota, że za głośne ciągniki, że za cicho w nocy, że nie wiedzą co to są te łindołsy, albo mają przedwojenne (ciekawe o którą wojnę chodzi) telefony komórkowe, że ich domy takie stare i że pieprzą wciąż o jakiejś ojcowiźnie, a co gorsza, że ktoś mu zaraz ten samochód ukradnie i schowa w jakiejś obesranej przez myszy szopie. Często wyciąga aparat/kamerę, swoją wypasioną komórkę, rejestruje, bo nikt mu nie uwierzy w to co on tu zobaczył. W każdej rozmowie wywyższa się i swoje miasto, że ma sklepów od cholery i że w niedziele otwarte, że ma co chce i kiedy chce, że życie w blokach lepsze, że gazety codziennie za darmo rozdają, a internet i pole (komórkowe) to on ma gdzie tylko chce. W dodatku nie ma tam tak dużych zwierząt i że nie musi spędzać z nimi połowy dnia, a warzywka to ma na straganie.

Impreza wiejska, pokazy owieczek, takie trywialne, to on musi podejść blisko, bo w filmach o mutantach ostatni raz widział, ona nie podchodzi bo się boi, że to coś ją zje, lub co gorsza ubrudzi się niewiasta, dzieci biegają wokół, krzyczą, że też taką chcą do domu, a pies ujada, boi się, ujada, ucieka, ujada, nie wie co się dzieje. Te bardziej odważne egzemplarze podchodzą najbliżej, próbują fotografować, szczują zwierzątka dziećmi, co by sobie po ujeżdżały.
Pan dbający o pokaz i siebie, prosi na początku aby wszyscy się odsunęli, prosi kilka razy podczas, aby wszyscy uważali i odeszli, aby psy były jak najdalej. Lud domaga się pokazu jednocześnie przeszkadzając w nim. Jakby kosmici przylecieli na Ziemię i teraz każdy chce mieć z nim zdjęcie. Kiedy już nie można tak blisko, pokaz przestaje być atrakcyjny.

Miastowy siądzie i się naje, wyrzuci śmieci na ziemię mówiąc, że w mieście to czyste chodniki i każdy o to dba. Przy okazji na beka się i na pierdzi publicznie, bo on może i poszczypie po tyłku każdą wiejską dziewczynę.

Inne przypadki, to takie, że dziecko nie pobiega po drzewach ze swoimi wiejskimi rówieśnikami, bo po pierwsze się boi, po drugie dla niego to nie jest zabawa, po trzecie jak biegać to co najwyżej po trzepaku. Drzewa to przeżytek.

Swego czasu jeszcze miastowi przyjeżdżali, w swoim wypasowych brykach, na wieś do dziewczyn, przez co często musieli brać udział w lokalnym sporcie jak „gonitwa ze sztachetą”, w którym to zawsze zwyciężali lokalni sportowcy. Miłość była piękna, wyczynowa i krótka zarazem.

Jak się kończy historia abstrakcyjnych miastowych?
Z samochodu zostaje tylko karoseria, on z podbitym okiem, rzuca dalej kurwami, sepleniąc przy tym niemiłosiernie, gdyż zgubił gdzieś zęby, ona ma podartą spódnicę, złamanego tipsika i czuje się co najmniej nieświeżo po bliskim spotkaniu z ogródkiem, językiem krowim i ściskającymi się, podchmielonymi tubylcami, którzy bardzo chcieli się z nią zaprzyjaźnić. Dzieci wpadły do snopowiązałki podczas zabawy na gałęziach, a psa porwał jastrząb.

miastowi

Wieśniaki w mieście…

Oni przyjeżdżają ze wsi starym, zostawiającym za sobą czarną zasłonę dymną. Ona przy tuszy, w kwiecistym fartuchu, delikatne dłonie, gdzie jedną by mogła miażdżyć kości, tak wyrobione podczas pracy w polu. On w bereciku, papieros w zębach, a na ustach cwaniaczy uśmieszek, sztruksowa koszula robocza i spodnie workowe. Jest niższy od swojej żony ale to nie przeszkadza, że by mógł jej wytłumaczyć wyższości swojej racji nad jej racją. Pod siedzeniem sztacheta. Z tyłu samochodu ósemka dzieci z rozdziawionymi gębkami. Za samochodem krowa, albo rottweiler z tabliczką na szyi „Uwaga zły pies. Dobiegam do bramy 3 minuty. Szczególnie lubię dzieci.” Niczym na pewno zwierzątko nie przypomina tego co można położyć na kanapie i niech sobie sapie śpiąc.

Podobnież wygląda, każdy abstrakcyjny obywatel wsi wjeżdżający do miasta. Gotowy na koniec świata, zaoranie komuś pola i przypieprzenie sztachetą w łeb. Wjeżdża do metropolii i rozdziawia gębę na każdym kroku, próbując to maskować dyskretnie, swoją przechwałą, jak to miastowi to nie życiowi, dnia by na wsi nie przeżyli i że ten wewnętrzny kapitalizm to ich zabija, a przede wszystkim mózgi. Że to głośno i spaliny, że to nie ma gdzie się wybrać na spacer, tylko sklepy i sklepy, kościoły za nowoczesne, wszystko takie drogie i że u nich to przynajmniej wódka lepsza, owoce i warzywa nie plastikowe i że festyn se zrobić mogą i owieczki puszczać, że zwierzęta to bezdomne koty i psy, a konie to i tak miastowi ze wsi biorą, że u nich w tych sprawach lepiej, i krowy, i świnki, jest gdzie się na sianie „pobzykać”.

Wjeżdżają oto oni do hipermarketu i pierwsze co obdzwaniają rodzinę, że takie schody są co same jeżdżą i właśnie na nich stoją, a oni jak królowie wnoszeni nad niebiosa, przy okazji mówią, że to miastowym dupska rosną od tej automatyzacji i krytykują wielce. Po trzydziestej czwartej takiej przejażdżce w górę i w dół, ruszają w objęcia kapitalizmu oglądając, dotykając, podziwiając wszystko. Szukając tego co chcą i nie chcą kupić. Spędzają łącznie w jednym takim hipermarkecie osiem godzin, będąc w ciężkim szoku i stanie hipnozy. Robią zdjęcia by pokazać rodzinie obiecaną przez faworyta politycznego „drugą Japonię”. Ok. godziny 12 robią sobie przerwę i siadając w stronę Watykanu słuchają na cały głos ulubionego radia. Przez ten cały czas dzieci trzymają się za ręce i mają rozdziawione gęby, zasłaniając sobie nawzajem oczy kiedy to przechodzi miastowa w miniówce.

Dumny obywatel wsi jeździ wolno po szerokich ulicach, bo twierdzi, że starczy miejsca dla wszystkich. Obkupi się i całą rodzinę, nawet krowie i śwince jakieś niespodzianki i rarytaski przywiezie. Lepiej dla niego przyjechać ciągnikiem z przyczepą, aby wszystko zabrać.

W pubie, jak wypije kręci zadymę, bo co miastowy będzie zwracał mu uwagę. Klnie bardzo często i naśmiewa się z rodziną, że miejski kolega nie wie co to jest pług, czy motyka. Dzieci się nudzą, kiedy już nie rozdziawiają swoich gębulek ze zdziwienia, twierdzą, że siedzenie w domu przed monitorem czy innym wynalazkiem i wciskaniem ctrl i escape w kółko jest nudne.

Wszędzie robią zdjęcia.

Jak się kończy historia abstrakcyjnych wieśniaków?
Otóż on po złamaniu sztachety na głowie studenta, zbluchaniu bankowca i zjedzenie z butami wszystkich sprzedawców pakuje rodzinę do samochodu i wraca do swojej sielskiej krainy. Ona spełnia swoje marzenia by być księżniczką swojego chłopa, kupuje szlafrok, którego nie założy ani razu, bo o 20:00 to już pora spania, bo o 4:00 wstać trzeba do krów, przy okazji łamie trzy nosy przypadkowo spotkanym facetom, którzy chcieli się bardzo z nią zaprzyjaźnić. Dzieci bolą szczęki od rozdziawiania, przez co stają się głównym powodem wyjazdu do domu, a pies, ew. krowa obśliniła wszystko co się dało.

Podsumowanie…

Różnice są zauważalne, bardzo mocno, ale w dzisiejszych czasach to się zmienia diametralnie, gdyż miastowi uciekają na wieś dla świętego spokoju, a obywatele wiejscy migrują do miast dla większych perspektyw, kształcenia dzieci i dobrych zarobków. Szlaki się przecierają, a kultury mieszają. Dobrze, że już nie ma granic jako takich, a wszyscy w jakiś sposób uczymy się od siebie zachowań. Ale czy to, mimo wymiany kulturowej, nie zabije przypadkiem tego co jest dla nas wszystkich atrakcyjne?

przyp. autor jest wychowany i wywodzi się z małego miasteczka…
fot. Kayanah

Podziel się:

Piotr Siwiński

Nieprzyzwoicie uprzejmy aluzjonista, kąśliwy romantyk w rogowych okularach, który rzucił palenie, chory na twórstwo wszelakie - nie szczędzi sobie niczego. Nie zaczepiać, nie pytać, nie deptać dywanów i trawników.

komentarz do “Miastowych nam tu nie trzeba, wieśniaków też…!”:

  1. jazonz pisze:

    Pierwsze skojarzenie po przeczytaniu od deski do deski: horoskop Stanisława Tyma ;)

Machnij komentarzem.