Kategorie: Myśl, pieprznieTagi: , , , bezpośrednik

O Bitwie Warszawskiej raz jeszcze, czyli komu potrzebne są festiwale

O Bitwie Warszawskiej raz jeszcze, czyli komu potrzebne są festiwale

Powracam z uczuciem zniesmaczenia do agresywnej wymiany zdań na temat ostatniego filmu Jerzego Hoffmana Bitwa warszawska 1920, a robię to, ponieważ uważam, że, dyskusja ta, jakiegokolwiek by nie reprezentowała poziomu, jest bardziej niż potrzebna.

Ładnych parę tygodni temu po raz pierwszy w Polsce przyznano Złote Węże – „nagrodę” przydzielana najgorszym polskim filmom (pomysł oczywiście zrodził się z amerykańskich Złotych Malin – przyznać jednak muszę, że na polskiej scenie filmowej ów projekt jest jak najbardziej uzasadniony, podobnie zresztą jak na amerykańskiej).

Dyskusja rozpętała się jeszcze zanim nagrody te przyznano – pewien producent pozwał pewnego  krytyka, a pewien operator (choć sam nieskrytykowany przez żadne – sic! – media) wystąpił w obronie swego dzieła, et cetera… Początkowo śledziłam wymianę opinii i pozwów z niejakim zaciekawieniem, zabarwionym niesmakiem i poczuciem, że nastąpiło jakieś nieporozumienie. Później natomiast zrozumiałam, że stało się cos bardzo ważnego – zarówno w przestrzeni polskiej kinematografii, jak i krytyki filmowej.

Otóż, po raz pierwszy ktoś sprzeciwił się krytyce. Oczywiście, był to producent, który uznał, że jego dochody spadną z powodu złej recenzji. Był to również operator filmowy, dotknięty do żywego (sam nieskrytykowany), który z kolei postanowił zając jakieś stanowisko. Wydawać by się mogło, że nie jest to potrzebne – i nadal uważam, że faktycznie panu Idziakowi z pewnością potrzebne to nie było. Ale potrzebne było krytyce i potrzebne było kinematografii. Nagle okazało się bowiem, że krytyka filmowa nadal ma coś do powiedzenia. Niespodziewanie recenzja przestała być wyłącznie komentarzem, streszczeniem i podsumowaniem tego, ile film zarobił. Podburzyła – najpierw twórców, a następnie publiczność. Rozbudziła spór, nazywając po imieniu to, o czym wszyscy wiedzą od dosyć dawna – że nasze kino, nasze polskie filmy, często reprezentują poziom, eufemistycznie mówiąc, niski.

[WIDEO WYWIAD: Dyskusja Sławomira Idziaka z pomysłodawcą Węży]

Pominę fakt, iż kultura zawsze dzieliła się na wysoką i niską (czy raczej elitarną i popularną), i że zawsze ta pierwsza docierała do znacznie węższej liczby osób. Pominę fakt, iż w związku z tym niepotrzebnie załamujemy ręce nad czymś, co wiąże się z odwiecznym porządkiem świata, że wszyscy muszą kochać Fellini’ego, obejrzeć i zrozumieć „Za ścianą”, filmy Dogmy czy Kurosawy. A pominę to, ponieważ uważam, że to właśnie dyskusje na temat filmów mogą coś w tym odwiecznym podziale zmienić.

Dlatego też Stowarzyszenie FILMDEPENDENT, w imieniu którego piszę ten felieton, zdecydowało się na zorganizowanie Mazurskiego Festiwalu Filmowego. Celem jest stworzenie przestrzeni, w ramach której umożliwiona zostanie dyskusja na temat kondycji kina, kierunków, w jakich ono zmierza i o zmianach, jakie się na jego polu dokonują. Chcielibyśmy pokazać publiczności, że na kino nie trzeba patrzeć wyłącznie przez pryzmat rozrywki, i że zarazem rozrywka czasem jest jedynym kluczem do jakiegoś obrazu. Chcielibyśmy zachęcić wszystkich do namysłu, do refleksji i do wyrażenia opinii. Nie tylko w Internecie, gdzie każdy jest anonimowy i może powiedzieć, co mu się żywnie podoba – również, a przede wszystkim przed tymi, którzy dany film obejrzeli razem z nami. Bycie publicznością to nie tylko i wyłącznie bierny odbiór, to też udzielanie odpowiedzi na pytanie, które nie są do nas skierowane. To uderzenie w czyjąś niekonsekwencję, to krytyka i pochwała, a nawet bojkot. Bo w końcu, jaki jest sens oglądania filmu, jeśli potem się o nim nie rozmawia?

P.S.: Przyznaję, że mam poczucie misji. Wszelki patos zamierzony.

 

Podziel się:

Kat Tyszkiewicz

Zrzucam z szeroko pojętego ekranu to, co mnie porusza i staram się Wam moje poruszenie przekazać, a może nawet zarazić Was nim.

Machnij komentarzem.