Święta, Święta i po Świętach. Wszyscy zjeżdżają się do rodzin, robią generalne porządki, gotują tradycyjne świąteczne potrawy: barszcz z uszkami, karp, kluski z makiem. Nie może zabraknąć pachnącego piernika przekładanego konfiturą. W Wigilię cały dzień przygotowujemy się do jednej kolacji, a potem do wspólnego kolędowania, rozpakowywania prezentów i spędzania razem czasu.
Czy aby na pewno?
Spokojnych, wesołych, pełnych ciepła i uśmiechu Świąt Bożego… – życzymy sobie co roku. Tylko, gdzie ten pokój, wesołość, ciepło i uśmiech się podziały na przełomie tych wszystkich lat.
Przyjechałam w weekend do domu – dosyć późno biorąc pod uwagę, że co roku starałam się przyjeżdżać jak najwcześniej i wyjeżdżać jak najpóźniej z rodzinnego miasta. Nie wiem, kiedy znowu wszystkich odwiedzę. Na kolejne Święta?
Zamiast jednak odpocząć od wyścigu szczurów w zatłoczonym, miejskim Poznaniu, gdzie głównym mottem jest „praca, praca, praca” musiałam się rzucić w wir sprzątania, gotowania i pakowania, gdyż tradycją się stało, że na święta przeinaczam się w mikołajowego skrzata, który robi dosłownie wszystko. I zawsze to lubiłam, nie marudziłam. Zawsze wyczekiwałam się tych kilku dni w roku, kiedy można sobie pozwolić na labę, choć w odwrotnym tego słowa znaczeniu. Takie niewolnictwo świąteczne i to z własnej, nieprzymuszonej woli. Wygodne. No może nie dla mnie.
W te Święta spokojnie to nie było. Młodsze rodzeństwo czekało tylko, aż ukradkiem zmyją się do swoich pokojów zagłębiając się w enigmatyczne „ichnie” sprawy. Telewizor, który nie wiadomo po co – wciąż stał włączony – tylko kusił, żeby zerknąć okiem na Fakty lub inne Wydarzenia nie licząc nieskończonej ilości durnych komedii amerykańskich z mniej lub bardziej ciekawym happy endem. To ja już wolę Kevina…
Radio też mnie rozczarowało. Kolędy – a co to takiego? Zamiast kolęd – popowe kawałki puszczane w każdej stacji z wielkimi hitami, które nudzą się po 20 minutach. Jedynie w wigilijny wieczór dało się usłyszeć Kukulską śpiewającą „Lulajże Jezuniu” lub inne znane postaci polskiej sceny muzycznej. Ale Pierwszego Dnia Świąt, żeby posłuchać kolęd, musiałam włączyć laptopa i puścić internetowe radio świąteczne. Paranoja!
To gdzie ta tradycja?
Spokój już dawno wyparował – bo karp się spiecze, bo prezenty niespakowane, bo choinka nieubrana. Na prośbę o pomoc słyszę zewsząd „zaraz”, które wcale zaraz nie następuje, a jeszcze tyle do roboty czeka, mama poddenerwowana obgryza tipsy ze złości.
Kolacja wigilijna stała się przykrym obowiązkiem, który próbujemy wepchnąć do żołądków w ciągu najbliższych 3 dni (bo się zmarnuje), na strawienie nie ma co liczyć. Przestałam się dziwić, dlaczego w każdej aptece oferowali krople żołądkowe po przecenie.
Po kolacji natomiast na usilną prośbę o zaśpiewanie kilku kolęd podniósł się ogólny rumor i narzekania: bo nie potrafimy śpiewać, bo nie pamiętamy zwrotek, a posłuchajmy w radio (pomiędzy „It’s raining man” a „One day maybe we’ll be old” rzeczywiście dało się usłyszeć rodzimych Braci Uorkiestra) i od razu wzięliśmy się za rozdzieranie tak pieczałowicie przeze mnie pakowanych prezentów. Torebki zostawiamy na następny rok. Brat z bananem na twarzy skacze dookoła, bo dostał wymarzoną grę Assasin’s creed i od tamtej pory widuję go jedynie na wspólnych posiłkach. A cała reszta zamiast tradycyjnie na Pasterkę legła przed 250 kanałami na Platformie Cyfrowej N, bo zawsze jakiś mniej lub bardziej ciekawy film da się znaleźć.
W międzyczasie siadam na pół godziny przed komputerem, by napisać na Facebooku życzenia świąteczne i zapowiedzieć, że nie będę wchodziła przez następnych kilka dni. Po czym wyłączam czata, obserwując znudzona podobne posty moich znajomych. Addicted to facebook – jakżartuje moja poznańska siostra.
Święta, Święta i po Świętach. Drugiego Dnia Świąt kolęda w radio to już przeżytek. Ciasta powoli wysychają, albo zaczynają nieprzyjemnie pachnieć. A my nie mogąc patrzeć już więcej na jedzenie spokojnie pakujemy się na wielką wyprawę tam i z powrotem do Koszalina. Brat zarezerwował bilety na „Hobbita” i cieszę się, że będę mogła z nim porozmawiać o czymś innym niż kolejna misja, w której musi kogoś zabić lub przechytrzyć.
Tak się kończą moje Święta. Jutro z powrotem do Poznania, bo czeka „praca, praca, praca”, a i Sylwestra trzeba jakoś zorganizować.
A mojego karpia i tak wszyscy musieli zjeść, mimo iż spalony.
Bo karpia w białym winie z warzywami ciężko mi było wyperswadować zamiast tradycyjnie – smażonego na maśle.