pod stołem

Nie zbieram już tego, co dłonie wypuściły. Nie mam ochoty na grzeszną miłość pod stołem. Oddycham szybko, oddycham głęboko, cieszę oczy życiem. Wstaję na nowo, krzyczę!!!

Nie wiem

Błądzę we mgle. Żałości szlak jedyna drogą. Potykam się wciąż o własne błędy, i te obecne, i te wokół których koło zataczam…

Żałości ścieżki w lśnieniu księżyca widać. Zaczynają się lub kończą gdzieś daleko, biegną do stóp, kącików ust i tej otchłani niegdyś oczami zwaną. I dylemat: którędy iść, czy ku nieskończoności za żałości śladem, czy ku otchłani samego siebie…

Nie wiem. Może nie chcę wiedzieć… I tak nie ma mnie, nie widzę się…

Chwieję się i padam. Wessany w ziemię nie mam ochoty wstać. Sok życia wypełnia mi usta. Nie chcę go. Wypluwam cię, odejdź…

Kajdany

Niepotrzebne mi kajdany – sam siebie umiem spętać. Doskonale. Mam wprawę w końcu. Uwielbiam drut kolczasty… Ilekroć poczynię wysiłki aby się uwolnić, tyle razy zaciska się on bardziej na mnie. Na ciele, na duszy, obojętnie. Ból pozwala na chwilę jaśniej myśleć i wiem wtedy, że lepiej się nie szarpać, ale mam instynkt zwierzęcia, nie tylko stadnego, ale i tego dzikiego, który nie pozwala stać w miejscu.

Zachrypnięty głos mantrę pod głosem odmawia, prosząc los o coś, czego nigdy nie będzie. Teraz, później, nie wiem… Świadomość by mnie zabiła. I chyba powinna. Znalazłbym na tyle siły, aby zaciągnąć do granic możliwości moje pęta. Wtedy powinno być szybciej i łatwiej.

Teraz Czytelniku odpowiedz proszę: jakie słowa poniesie ostatnie westchnienie?

Rysa

Pękam znów…

Stara rysa powiększa się. Mnoży w wiele mniejszych, pajęczych matni. Każda dobra myśl wpada w nie i gaśnie.

D`b`D

Potknąłem się o codzienność. Nie chciałem, ale samo z siebie wyszło. I marzyłem wczoraj o czymś czystym, niepojęcie radosnym. Coś nie tak… Łakomy snu szukam abstrakcji odłeglej.

Żle jest – bardzo żle.

Kartezjusza nieznany smak…

Noc była jeszcze ciemna gdy odgarnąłem włosy znad Twojego ucha. Cichy szept i dotyk nie obudził śpiącego w Tobie ptaka. Oddech unosił pierś gorącą rozespaną wciąż oddzieloną od nagości cienką warstwą wstydu. Ciepło płynące z palców rozgrzało Twój kark. Ptak zerwał sie do lotu roztrzepotanymi rzęsami. To westchnienie na powitanie, ust rozchylenie…

Kim jesteś Nieznajoma? Kochamy się?

Pusty kubek…

… przyciąga spojrzenie świeżo otwartego oka. Każe wstać i zrobić cokolwiek w powietrzu przesyconym zapachem długiego snu. Na razie usiądę z nogami skrzyżowanym w kostkach, a może lepiej nie… Otwarte drzwi wołają echem wczorajszej burzy, której ślady są wciąż na pościeli. Odwracam wzrok. Co zrobić, aby podnieść się?

Ultrafiolet.

Tyle razy i ciągle tak samo, żegnam się ze światem, zamykam oczy, otwieram oczy i widzę obskurne pomieszczenia, tak bardzo czasem nie chciałbym, tak bardzo czasem puste, tak bardzo wiele razy. Odwracam się na bok, wymyślając agonię, wymyślając zejście, będące od otwarcia oczu niemożliwością, jedynie możnością podniesienia się.

Nie czynię tego.

Odwrócony na bok, widzę pieprzone słońce, wróg spracowanych i skacowanych ludzi, słońce razi. Tak odwrócony tulę poduszkę, tulę sympatię, tulę imiona, tulę sam siebie. O dziwo wtulony w bezsens, odnajduję w tym uniesienia i spadki, odkrywam rzeczy, których odkryć na trzeźwo nigdy bym nie chciał. Lecz jestem trzeźwy i chcę.

Nie chcę wstawać.

Tak bardzo położyłem się w nocy i tak nie bardzo witam kolejny dzień, dzień który, jak każdy inny, mógłby być ostatnim.

Ambrozja….

Chodzę po ulicy…pada deszcz…ciemno i wieje…
Nieliczne ludzkie postaci przemykają patrząc podejrzliwie, na osobę włóczącą się ponurą nocą po ulicy spokojnym krokiem…
Patrzą tak, jakbym nad głową miała bezchmurne niebo a wokół mnie rozpościerał się parawan osłaniający od wiatru… a ja odkupić chcę czas.. dokupić inny, lepszy mniej używany… bardziej słoneczny i jasny.
Taki, w którym nie ma straconych szans, przegapionych spotkań, ignorowanych znajomości, zamykanych ust, utajonych myśli, bezmyślnych decyzji, strachu bycia sobą, uciekania od prawdy, trwania w beznadziei -w nadziei… na dalszą beznadzieję z zaciśniętymi mocno oczami…
To moje stygmaty duszy… i ani wiatr, ani deszcz ani chodzenie bez celu nie odda mi tego wszystkiego… owiewa jednak, obmywa… dodaje sił na dalsza drogę… w inne, nowe, nieznane… czasy… nadzieje… i wiarę w sens samotnej walki… o siebie… o płynącą w żyłach ambrozję.. pulsującą, zapomnianą… lecz wciąż żywą….

Melodia…

Myśli krążą wciąż wokół strun… brzdąkają wciąż.. jestem, jestem…
Wygrywają do znudzenia te samą, wesołą melodię… jestem, jestem…
A dźwięk rozchodzi się wśród ludzi, którzy kompletnie jej nie słyszą… W pustych oczach o monotonnych myślach, rozwianych połach płaszczy.. z szarymi twarzami, które nie wyrażają absolutnie żadnych emocji… bez uczuć… gonią przed siebie robiąc tłum w miejscu mi nie znanym.. dokądś przecież wszyscy zmierzają.. a ich wygląd sugeruje, że jest to dokładnie to samo miejsce..
Jakaś szara dziura, szary plac z szarym pyłem nadającym oczom tej pustki, nicości, zasłaniający kolory i  duszący w ich wnętrzach emocje…
W tej pędzącej szarej masie.. ja z tą swoją durną radosną melodią w głowie, którą z nadzieją wygrywają myśli ocierając się o struny… jestem….

Dokąd?

Wylewam się sama z siebie i brnę w potoku myśli i uczuć do przodu.. na horyzoncie nie widać- żadnego rozwiązania. A niepohamowane odczucia wciąż wyciekają ze mnie… brodzę w nich po kolana, coraz ciężej iść na przód.. coraz więcej nieznanych, sterczących na powierzchni odczuć omijam.. Omijam je , ponieważ boje się ich.. już nie wierze, że może być normalnie… że jeżeli pochyle się nad którymś- doznam ulgi…i nie chce kurewskich zamienników.. na chwile na moment…
Dlaczego idę do przodu? Bo to ogarniającą mnie idiotyczna nadzieja stojąca tuz za moimi plecami popycha mnie do przodu. Coraz mniej ja lubię –wydaje się, że jest ułudą.. zwodzi mnie i okłamuje… każe wierzyć w niemożliwe, nieistniejące…
I szepcze do ucha – każe wierzyć, każe iść…
I choć mam w oczach łzy a droga coraz cięższa… idę… idę…