Kategorie: osadTagi: , , bezpośrednik

Najlepsza… c.d.

Upadki się zdarzają. Upadki z wysoka czasami są mniej bolesne niż te z bardzo niska, z krawężnika naszej moralności, gdyż z takiego niespodziewanego szoku można dostać czkawki, która potrafi męczyć cholernie długo.

Pierdole – to chyba najlepsze słowo, które zdarza mi się o poranku, nie ważne kto jest obok, kto mnie budzi, jaki jest dzień, czy pora. Otwieram oczy i mówię Pierdolę, czasem zdarza się o kurwa. Wulgarnie? Zastanawiam się nad tym kiedy to wypowiem, nie mam wyrzutów. Zawsze twierdziłem, że dzień trzeba przywitać spektakularnie, nie ważne w jakim stanie, z kim, a tym bardziej gdzie. Na pokaz? Raczej nie, gdyż często pobudka bywa samotna, nie ćwiczę, nie krzyczę, mówię sam do siebie.

I tak nastał poranek, kolejne pierdolę wyszło z moich ust jak robaczek z jabłka spodziewający się sadowego raju. Słoneczko na swoim miejscu, nie znudziło mu się jeszcze świecenie i tak patrząc na nie, długo się chyba nie znudzi, no ale kto wie, promienie lecą ileś tysięcy lat, więc media mogą robić nas w bambuko i już go tam nie ma. Kocham takie rozkminy wczesnymi porankami, gdyż każdy poranek jest wczesny, czy to dziesiąta, czy szósta, czy piętnasta, zawsze za wcześnie. Patrzę na bok, pusto… czasami mówię sobie uff, najczęściej po tym westchnięciu idę sobie spokojnie rzygać, tak uff jest zawsze po bliżej lub dalej nie określonej libacji.
Myśl o śniadaniu? Raczej nigdy. Wszystkie te podstawowe funkcje są automatyczne i bez zastanowienia. Łazienka, woda, kawa, lodówka, zlew, popielniczka, szafa, buty, drzwi, zamek i do przodu opanowanymi trasami. Na to nie ma już wpływu, gdyż czasami ulica się zapadnie i panowie zaciekle łatają tą dziurę pracując przy kolejnej flaszce. Miesiąc z głowy, trzeba uczyć się nowych tras, by ponownie wrócić do starych. Pieprzone paradoksy, zaskakujące życie, ja pierdolę.

Dzisiaj nigdzie nie wychodzę, leżę w łóżku, mam w dupie, jest weekend. Tylko dlaczego dochodzi do mnie szum wody z łazienki. Kto zażywa kompieli o… ósmej piętnaście? Wczoraj piłem to fakt, ale śladów obcej cywilizacji nie widać w obrębie mojego wzroku czyli w całym pokoju. Przypomnij sobie… przypomnij… przypomnij…

Wczorajsza noc, pani co się uśmiechała do mnie, nie żyje, ciekawa informacja jak na spokojną libację, okazała się wariatką, o której myślałem, że jesteśmy podobni. Aż tak nie byliśmy. Kolega sprzedawał takie info, kochany kolega, nawet nie pamiętam jak ma na imię ten palant. Pewnie on też nie zna mojego, dzięki temu jesteśmy czyści. Zawsze z nim rozmawia alkohol, ja nie miałbym siły. Może alkohol zna jego imię, a może też ma to w dupie. Tak, palant i złota informacja, która zburzyła cały mój piękny świat… dziwne, że się tym nie przejmuje, w sumie normalne. Czasami zastanawiam się jak można być takim nieczułym chujem, zimnym fagasem, trzymającym w sobie i ściskającym tyle złotych myśli i emocji, które stoją w rzędzie jak ci, co do wojska dali się złapać łowcom głów za biurkiem z głową nad gwiazdami…
Był palant i wtedy wszedł, a dokładnie weszła… heh… właśnie Bławatek! Czy ja to powiedziałem głośno? Nie ważne, akcja przyspieszyła. Piękna kobieta, ta która z byle kim się nie zadawała, a tym bardziej nie raczyła w łóżku, na stole, pod stołem, na dywanie, podłodze, krześle i innych miejscach w których seks z prozy zamienia się w poezję, a czasem jednak w rymy blokersów z głosem przetrawionym marihuaną. Nie zadawała się z byle kim. Weszła, usiadła, wysączyła drinka, nie witała się z nami, gdyż my, ja i alkohol, nie zasługujemy na takie zaszczyty. Ciekawe jest to u znanych ludzi, że wiemy kim są, znamy ich życie, a oni mają nas w głębokim… Taaaaa, wypiła drinka, popatrzyła wokół, nikogo nie dojrzała i wyszła a za nią tych trzech debili. O kurwa! Za trzema debilami poszliśmy my, alkohol wziął butelkę do ręki, zaszliśmy za winkiel a oni stali i pastwili się nad nią. Ona leżała na masce starego rupcia i miała już praktycznie nogi rozłożone i to nie z własnej woli, ani z wyuzdania. Ona miała nogi rozłożone, bo oni tak chcieli.
Wtedy alkohol gwizdnął, alkohol powiedział Dobły Wieczół i trzasnął butelką o ścianę… Boli, boli, że urwał mi się film i boli mnie twarz, twarz z opuchlizną? Biłem się? Alkohol się bił? Żyję? Wtedy wyglądali na osiłków, a jak było na prawdę nie wiem. Może ja nie żyję? Może marzenia się spełniły? A może przyjechała policja i był wstyd, ale raczej jak policja, to nie budziłbym się we własnym łóżku.

Dzień dobry mój bohaterze, wołałeś..? – powiedziała to namiętnie, stojąc całkowicie nago, jej smukłe, gładkie i delikatne ciało, po którym jeszcze spływają powolutku krople wody, opiera się o futrynę, uśmiecha się do mnie, uśmiecha się i patrzy wprost w moje oczy swoimi wielkimi niebieskimi, a tak świdrującymi, że aż dreszcz przechodzi i to nie jest na pewno dreszcz strachu. Głowa bezwiednie spada na poduszkę, umarłem i wcale nie trafiłem do piekła… czyżby?

Podziel się:

Piotr Siwiński

Nieprzyzwoicie uprzejmy aluzjonista, kąśliwy romantyk w rogowych okularach, który rzucił palenie, chory na twórstwo wszelakie - nie szczędzi sobie niczego. Nie zaczepiać, nie pytać, nie deptać dywanów i trawników.

Machnij komentarzem.