Kategorie: filmTagi: , , , , bezpośrednik

Wszystkie odloty Cheyenne’a

Wszystkie odloty Cheyenne’a

Nie spodziewałem się, że będzie jeszcze taki dramat amerykański, który będzie eksplodował w mojej głowie … pozytywnymi emocjami, kiedy tylko o nim pomyślę. Nie spodziewałem się, że Sean Penn po charakterystycznej i oryginalnej roli w Życiu Carlita, zagra jeszcze tak ekscytująco nietypowego bohatera. Nie spodziewałem się, że Wszystkie odloty Cheyenne’a (This Must be the Place) Paolo Sorrentino może być tak dobrym filmem. Zapraszam więc do mojej, krótkiej recenzji.

Cheyenne (Sean Penn), gwiazda muzyczna lat 80-tych, ekscentryczny rockmen, który śpiewał z Mickiem Jaggerem, ekhm… Mick Jagger śpiewał z nim, żyje sobie w Dublinie wraz ze swoją żoną, strażakiem Jane (Frances McDormand). Kiedy na niego spojrzymy, to pierwsze myśli przywołują Edwarda Nożycorękiego, Ozzy Osbourne’a i Roberta Smitha z The Cure, czyli mieszanka totalnie wybuchowa, a w niej jedna wielka sympatia do bohatera od pierwszych minut filmu.
Dobra, to mamy głównego bohatera, który prowadzi sielskie życie i odcina kupony, żyjąc z tantiem, próbując unikać swoich fanów, grać na giełdzie i uprawiać sport w suchym basenie. W jego najbliższym otoczeniu, oprócz małżonki, znajduje się Mary (Eve Hewson), kolejna barwna postać o podobny makijażu, spędzająca z nim praktycznie każdą swoją wolną chwilę.
Sielanka kończy się jednak, kiedy w Stanach Zjednoczonych umiera ojciec naszego sympatycznego bohatera, ojciec z którym nie rozmawiał przez trzydzieści lat, co sprawia, że Cheyenne wybiera się na pogrzeb, na którym dowiaduje się, że ojciec był ofiarą holocaustu i przez całe swoje życie poszukiwał swojego oprawcy z Auschwitz. Cheyenne postanawia kontynuować poszukiwania i wyrusza w drogę, ale czy aby to jest jedyny cel tej podróży?

Tak właśnie zaczyna się przepełniona humorem historia, która nie tylko zmusi nas do refleksji, ale i sprawi, że przeniesiemy się podczas projekcji do świata głównego bohatera i raczej nie będziemy chcieli z niego szybko wyjść. A jedno co nas może do tego zmusić to napisy końcowe.

Obraz jaki przedstawia film zaskakuje świeżością, lubimy wszystkie postacie jakie tylko dane nam będzie poznać w filmie, co jest cholernie zaskakujące, bo już na prawdę dawno nie widziałem czegoś takiego. Sama tematyka: rockman, holocaust i dobrze znany wielu miłośnikom klasyki motyw drogi… ot można by wypracowania pisać na tym przykładzie, choć nie wiem czy byłby to dobry pomysł, zaskakuje bo jest to mocny miks, z którego wyszło coś dobrego. Cała ta powaga okraszona jest dowcipem, z lekką nutką dekadencji, który dobrze wpasowuje się do całości… tak tak, do holocaustu także. Każdy dialog jest na miarę złota. Z filmu można czerpać garściami słowa wypowiedziane przez Cheyenne’a, który jednak czy chcemy tego czy nie, jest postacią tragiczną (i znowu ten klasycyzm). Więcej nie dodam, gdyż głupio opisywać coś, co trzeba przeżyć.

Oczywiście wierzę, że nie każdemu film będzie się podobał. Ale wierzę, że każdy będzie mógł wyłapać coś dla siebie, na pewno… ale nie dam sobie niczego ucinać (niedoczekanie).

Skoro już nie będę streszczał, to trochę refleksji na tematy czysto techniczne.

Zdjęcia.
Jakiś mistrz musiał to wszystko wymyślić, usiąść za kamerą, a później zmontować. Kadry, ujęcia zwykłych ludzi, krajobrazy, normalnie orgia dla oczu. Już sama scena początkowa z psem na pierwszym planie robi wrażenie, a to dopiero początek, to co widujemy w zwiastunach, to nie są wycięte najlepsze sceny z filmu i już, to tylko fragment tego co dostajemy w całości. Smaczki co kilka sekund, co świadczy o tym, że nic nie musi mi latać przed oczami, kiedy mam na sobie magiczne okularki, by wgniotło w fotel. Ot sztuka. A do tego wszystkiego…

Muzyka.
Czy ktoś zna Davida Byrne? Nie? To może mała podpowiedź:

Też nic? Ale kawałek znany, w końcu wykonywało to Arcade Fire, a w oryginale Talking Heads, w którym właśnie śpiewał David Byrne. Zespół przyczynił się m.in. do takiego hitu jak znane wszystkim, starym i młodym: Burning Down The House. Nie przepraszam, że komuś zniszczyłem dzieciństwo i że myślał, że to są utwory całkiem innych wykonawców. A smaczków z lat 80-tych jest więcej, dużo więcej, co już całkowicie potrafi rozbroić i kupuje nas z całym asortymentem.

Scenariusz, zdjęcia, muzyka… i gra aktorów. Nikogo innego niż ich nie widziałbym na pewno w tym filmie, a film z chęcią zobaczę u siebie na półce, bo jest do czego wracać… i wracać i wracać… po prostu polecam. Bo może i można się do czegoś jednak w tym filmie przyczepić, lecz po co, jak po kilku sekundach kopara nam opada i zapominamy o tym, że chcieliśmy powiedzieć jakieś ale

Podziel się:

Piotr Siwiński

Nieprzyzwoicie uprzejmy aluzjonista, kąśliwy romantyk w rogowych okularach, który rzucił palenie, chory na twórstwo wszelakie - nie szczędzi sobie niczego. Nie zaczepiać, nie pytać, nie deptać dywanów i trawników.

Machnij komentarzem.