Kategorie: film, MyślTagi: , , , , bezpośrednik

Ekranizacja – trudna sprawa

Ekranizacja – trudna sprawa

Cieszy mnie fakt, iż literatura wciąż zdaje się górować nad kinematografią. Dowód? Ekranizacje klasyków (i nie tylko) literatury, co i rusz wywołują wypieki na twarzach widzów. Okazuje się, że ci są również czytelnikami. Słowo pisane ma więc, jak na razie, tę przewagę, że jest pierwowzorem poruszającym zbiorową wyobraźnię. Jednakże, sytuacja nieco się komplikuje, gdy tylko jakiś śmiałek podejmuje się przeniesienia swej wizji na ekran. 

Tak więc, o sile oddziaływania literatury świadczyć może choćby to, jakie spory wywołują wszelkiego rodzaju ekranizacje. Widzieliście The Great Gatsby Lurhmanna? Gone With The Wind? Wielorakie przygody Bridget Jones? Sagi o Harry’m Potterze, Belli i jej wampirzym wybranku, Hunger Games? Albo (aż się dziwię, że śmiem pytać) ekranizację trylogii Tolkiena?

Jeśli nie, obejrzyjcie, a najlepiej przeczytajcie też literackie pierwowzory. Patrzcie, jak można zmasakrować Waszą ulubioną powieść. Albo jak z nudnawego gniota zrobić niezły film. A jeśli będziecie mieli szczęście, zobaczycie, jak można z Waszej ukochanej książki zrobić kawał dobrego kina.

1980-The-Shining-Screenshot-9

Widziałam Wielkiego Gatsby’ego Buza Lurhmanna, dzięki czemu wiem, jak nie powinno się robić filmów (moje oczy błagały o plener, o scenografię o COKOLWIEK co nie byłoby wygenerowane za pomocą, sprawnych ponoć, grafików komputerowych). Ale wiem też, jak powinno się traktować wielkie powieści, przenosząc je na srebrny ekran. Lurhmann zresztą po raz wtóry już sięga po dzieło z tzw. zachodniego kanonu – wszyscy chyba pamiętamy Romeo+Juliet, również z udziałem genialnego Leonardo DiCaprio. I robi to, według mnie, bezbłędnie.

Pomińmy tym razem wszelką krytykę, jaką moglibyśmy ekranizacje poddać. Skoncentrujmy się na tym, gdzie leżą granice: jeśli wiernie cytujemy tekst (vide Romeo+Juliet), to czy równie wiernie musimy odtwarzać historyczne realia? Lurhmann jest w tym przypadku reżyserem w pewnym sensie modelowym – akcję Romeo+Juliet przenosi w rzeczywistość amerykańskiego miasta w latach 90-tych, opanowanego wojną przypominającą zbrojne konflikty gangów narkotykowych w Meksyku czy San Francisco, zaś w ekranizacji Wielkiego Gatsby’ego jazz zastępuje hip-hop. To właściwie interesujące, że łatwiej nam zaakceptować zabieg przeciwny – luźną adaptację, ale w ramach realiów epoki. Przy wszystkich tych zabiegach, reżyser nie pozostaje wierny oryginałowi – w Romeo+Juliet postaci mówią (wierszowanym!) tekstem dramatu, w The Great Gatsby w dialogach przeważają cytaty z powieści.

Gone-With-the-Wind-gone-with-the-wind-4374344-1024-768

Jako absolwentka literaturoznawstwa do literatury podchodzę, jak się domyślacie, z pewnym nabożeństwem. Krótkie, zwięzłe słowa Fiztgeralda darzę szczególną sympatią. Podoba mi się wierność, jaką Lurhamann okazuje klasykowi amerykańskiej literatury. Sama nie potrafiłabym inaczej, próbując ocalić jak najwięcej z tej urzekającej, choć tak przecież nieskomplikowanej prozy.

 

Osobiście ekranizacji powieści (i tych kanonicznych, i tych mniej kultowych) wyczekuję zwykle z emocjami o natężeniu wprost proporcjonalnym do uczuć, jakim darzę pierwowzór literacki. Zwykle się rozczarowuję, tak, jak zapewne rozczarowuje się większość z Was. Zjawisko to nie przestaje mnie zastanawiać i fascynować. Warto nadmienić zresztą, że ekranizacja jest niemalże równolatką kina jako takiego i budziła niemałe emocje od samego początku.

Nie musimy się zastanawiać, co czyni ekranizację dobrą. Zwykle zależy to od indywidualnego odbioru pierwowzoru, konfrontacji naszych wyobrażeń i projekcji wytwarzających się podczas lektury z wizją reżysera. Skandale regularnie towarzyszą więc ekranizacjom jeszcze (tak naprawdę, przede wszystkim wtedy) na etapie wyboru aktorów – gdy Renée Zellweger wybrano na odtwórczynię roli Bridget Jones, komentarzom nie było końca, podobnie jak w przypadku Vivien Leigh, filmowej Scarlett O’Hary. Co ciekawe (choć może powinnam to uznać za oczywiste), przedmiotem sporu najczęściej są postaci kobiece… Natomiast osobiście uważam, iż najbardziej nietrafionym filmowym odpowiednikiem bohatera literackiego był… Tom Hanks w The Da Vinci Code (owszem, przeczytałam książkę i owszem, obejrzałam film).

 

Tak czy inaczej, powinniśmy pochylić się nad pewną istotną kwestią. Istnieją ekranizacje, które przyćmiewają swój literacki pierwowzór do tego stopnia, iż często nie zdajemy sobie sprawy, że film oparto na „jakiejś tam” powieści (The Atonement). Inne z kolei w pewnym sensie dopełniają swe literackie pierwowzory (trylogia Tolkiena jest, moim skromnym zdaniem, przykładem takiego dopełnienia), jeszcze inne demaskują słabości kina i niemożność przełożenia słów na obraz (Miłość w czasach zarazy). Wkrada się również pytanie o swobodę czerpania tematów – dla Blow Up Antonioniego punktem wyjścia było bowiem opowiadanie argentyńskiego pisarza Julio Cortazara, o tytule Las babas del diablo, a dla Apocalypsys Now – Jądro ciemności Josepha Conrada. Istnieją też produkcje (mniej lub bardziej) wierne, ale wprost oparte na prozie: The Godfather Coppoli, Breakfast at Tiffany’s Edwardsasłynne The Shinning Kubricka czy choćby wspomniany na początku The Great Gatsby. Gdy, nie kryjąc ekscytacji, pokazałam trailer tego ostatniego tytułu kilku studentom literatury, z którymi wówczas miałam do czynienia, spotkałam się oburzeniem. Zgodnie stwierdzili oni, że Francis Scott Fitzgerald z pewnością przewraca się w grobie. Ciekawe, czy w akcie protestu postanowili nie oglądać produkcji – zobaczyliby wszak, że, jak już wspomniałam, Lurhmann oryginalnego tekstu trzyma się wręcz kurczowo, okraszając go jedynie typową dla siebie estetyką.

roz4812457

Czy istnieją więc granice tej specyficznej interpretacji, jaką jest ekranizacja? Czy to tylko kwestia naszego gustu? A może zwyczajnie poddawani jesteśmy promocyjnemu praniu mózgu tak długo, aż w końcu akceptujemy czyjąś wizję, zaserwowaną nam przez sztab specjalistów od PR-u, marketingu i innych maszynek do robienia pieniędzy?

Zostawiam Was z tymi pytaniami. Mnie pociesza fakt, iż nieważne, jak wiele razy trafię na Miłość w czasach zarazy, wizja jego twórców nie przemówi do mnie nigdy. Natychmiast wyłączam telewizor i otwieram książkę na chybił trafił, czytam kilka zdań i uspokajam się od razu. Literatura jeszcze jest górą. Przynajmniej dla mnie.

 

Post scriptum: Swoją drogą my, Polacy, możemy się pochwalić całkiem pokaźnym dorobkiem ciekawych ekranizacji – głównie dzięki Andrzejowi Wajdzie. Jeśli macie zaległości – warto je nadrobić. Polecam zwłaszcza Popiół i diament oraz Wesele.

Podziel się:

Kat Tyszkiewicz

Zrzucam z szeroko pojętego ekranu to, co mnie porusza i staram się Wam moje poruszenie przekazać, a może nawet zarazić Was nim.

Machnij komentarzem.