Po dość długiej przerwie spowodowanej irytującym mnie od kilku miesięcy brakiem czasu, znalazłam w końcu chwilę, zeby wybrać się do kina. Wybór nie był łatwy, gdyż wiele kin studyjnych w Poznaniu oferuje dobre filmy, warte uwagi i poświęconego czasu. Ale większość z nich to ciężkie dramaty, nierozwiązane historie i problemy ludzkie. Dlatego mój wybór padł na komedię – „Frances Ha”.
I to był dobry wybór.
Od razu znalazłam we Frances cząstkę siebie. Nierandkowalna romantyczka, co miesiąc z nowym pomysłem na siebie, zawsze wierząca w lepszy dzień. Nie zanudzająca ludzi – których kocha – własnymi problemami, wciąż idąca pod prąd mimo przeciwności losu. I łapiąca każdą okazję na spełnianie swoich marzeń. Skąd ja to znam?
Za to jej charyzma i uśmiech sprawiały, że każda przeciwność losu zamieniała się w nową, niespodziewaną okazję, stare przyjaźnie nigdy nie rdzewieją, a ludzie, choć się zmieniają, zawsze pamiętają, co dla nich się zrobiło.
Na szczególną uwagę zasługują dialogi. Bo Frances jest osobą tak zakręconą, że na pierwszy rzut oka, to co mówi nie ma sensu. Głębia jej wypowiedzi ujawnia się pod koniec sceny, a większość z nich jest jak słodki kawałek dużego deseru – pozostawia po sobie subtelny, aczkolwiek dobrze wykończony, posmak.
Ja się uśmiałam i o to mi chodziło. Dobry, zabawny film na upalny wieczór. Tym bardziej polecam nudziarzon i samotnikom, którzy nie wierzą w słońce następnego dnia i do uśmiechu trzeba ich zmuszać. Bo jeśli wierzysz – wszystko zawsze się jakoś ułoży. I to dobrze ułoży.