Kategorie: film, MyślTagi: , , , , bezpośrednik

Notatki z archiwum kinomaniaczki – romans vs. przyjaźń z perspektywy lat 90.

Notatki z archiwum kinomaniaczki – romans vs. przyjaźń z perspektywy lat 90.

Jestem fanką kina lat 90., a zwłaszcza lansowanego wówczas specyficznego pojęcia kiczu i tzw. „dobrego smaku”, być może dlatego, że mgliście kojarzy mi się to z dzieciństwem, a być może dlatego, że kilka wyprodukowanych wówczas obrazów to naprawdę kawał mocnego kina.  Dziś zaproponuję Wam kino drogi,  gatunek niemalże klasyczny, a wciąż inspirujący, niemal niewyczerpywalny (patrz: „On The Road” czy jeszcze świeższy „Spring Breakers”), wdzięczny i podatny na ciekawe transformacje. Ciekawym przypadkiem są tu dwie produkcje, które dzieli zaledwie dwa lata, a stały się sztandarowymi obrazami dla dwójki reżyserów o jawnym pokrewieństwie: mowa o braciach Ridley’u Scott’cie i, zmarłym niedawno samobójczą śmiercią, Tony’m Scott’cie. A chodzi oczywiście o kultowe „Thelma & Louise” (1991) i „True Romance” (1993). Jakby podobieństw było mało, za muzykę w obu przypadkach odpowiedzialny był Hans Zimmer, a scenariusze przedstawiały morderstwa w imię honoru i godności osobistej, ucieczkę przed wymiarem sprawiedliwości, przemierzanie pustyni w kabriolecie, nocowanie w przydrożnych motelach i elektryzujący seks, który jest w stanie zmienić w życiu bohaterów i bohaterek dosłownie wszystko. A, no i jeszcze młodziutki Brad Pitt.

thelma-et-louise-1991-04-g1

Pierwszy z tytułów jest z perspektywy gatunku bardziej rewolucyjny – ponoć stał się nawet ikoną ruchu feministycznego, obsadza bowiem jako główne bohaterki dwie dość przeciętne kobiety: trochę zagubioną i roztrzepaną mężatkę Thelmę (Geena Davis) i rozgarniętą, niezależną Louise (Susan Saradon). Obraz burzy stereotyp nieporadnej kobiety, zarówno Thelma, jak i Louise, by bronić swego honoru, potrafią uciec się do najróżniejszych aktów przemocy, manifestując siłę i niezależność, jaką daje im tzw. open road. W tle pojawiają się wątki miłosne, uwikłanie w przeróżne międzyludzkie zależności, problem gwałtu i cichego nań przyzwolenia, a zwłaszcza samotności jego ofiar, jednak w centrum pozostaje przyjaźń, uczucie dotąd rezerwowane przede wszystkim dla mężczyzn. „Thelma & Louise” mają w tym wymiarze sporo z westernu: jest i zemsta, i przestępstwo, i decyzja absolutnej lojalności, do samego końca, niezależnie od konsekwencji, ale przede wszystkim, umiłowanie wolności, która, raz odzyskana i posmakowana, nie pozostawia bohaterkom wątpliwości przy dokonywaniu ostatecznych wyborów.

936full-true-romance-screenshot

 

„True romance” to z kolei scenariusz napisany przez Quentina Tarantino. Jest to zatem pastisz, nie tylko na film drogi, ale również na typowy romans. Rzecz dzieje się w Detroit, prawdopodobnie najmniej romantycznym mieście świata, jak zresztą wynika z wprowadzającej nas w film narracji. Sprzedawca komiksów i wielbiciel Elivsa Presleya (Christian Slater) w dniu swoich urodzin poznaje call girl przedstawiającą się jako Alabama Worley (bezbłędna Patricia Arquette). Chłopak i dziewczyna błyskawicznie się w sobie zakochują i od razu biorą ślub. Bez komplikacji nie może się obejść: Alabama pracowała u niebezpiecznego, mającego powiązania z gangami narkotykowymi typa o ksywce Drexl (jak zwykle fenomenalny Gary Oldman). Clarence, chcąc „pozamykać” sprawy swej świeżo upieczonej małżonki, rozpętuje masakrę i przypadkiem wpada mu w ręce walizka pełna skradzionej kokainy. Do akcji wkracza jeszcze mafia, a para nowożeńców ucieka ku Los Angeles, do samego Hollywood… Jak to u Tarantino, najważniejsze są drobne smaczki: poboczne role (warto przyjrzeć się Dennisowi Hopperowi i Christopherowi Walkenowi), urywki świetnie prowadzonych dialogów, dowcip, ironiczne przytyki wymierzone w środowisko filmowe, ale trzeba przyznać, że wprawna i pewna ręka reżysera jest tu świetnie widoczna. Ten film to przede wszystkim plejada gwiazd i ich aktorski popis. O ile więc „Thelma & Louise” łamie konwencje, to jednak trudno się tam doszukać fascynacji ówczesną estetyką – to też zresztą nie jest w ogóle tematem filmu. „True romance” natomiast czerpie z pop kultury garściami, czyniąc z niej fetysz, jakim zresztą jest i dzisiaj, dzięki takim twórcom jak Tarantino.

Moją uwagę przyciągnęło podobieństwo obu produkcji, różnice bowiem widać gołym okiem, natomiast przy głębszej analizie zbieżności się mnożą. Uderza przede wszystkim rytm akcji i nieco teledyskowy charakter obydwu tytułów, z pewnością jest to zasługa Zimmera, ale też szybkość montażu. Droga jako wspólny mianownik nie przestaje być głównym motorem zmian w samych bohaterach, jednakże ważny jest fakt, iż stanowi ona ucieczkę, natomiast u jej końca bohaterowie niekoniecznie znajdą schronienie.

Odniesienia i inspiracje zdają się oczywiste: „Bonnie and Clyde”  czy „Butch Cassidy i Sundance Kid” to tytuły, które przychodzą do głowy błyskawicznie. A to, co łączy je wszystkie najbardziej, żeby tak powiedzieć niezbyt gramatycznie, najgłębiej, to umiłowanie wolności, nieskrępowanie żadnym porządkiem, gdzie jedyne zasady, przed jakimi się odpowiada, to te ustanowione przez nas samych. Co ciekawe, jedyna drogą ku tej absolutnej wolności znajduje się zawsze poza prawem.

Trudno nie ulec urokowi tego gatunku, opakowanego dodatkowo w efektowną, choć z dzisiejszej perspektywy przecież bardzo kiczowatą, pop kulturową, amerykańską estetykę lat 90. A pewno są to filmy, które świetnie się ogląda z przyjaciółmi, miską zrobionego w domu popcornu i puszką Coca-Coli – bo jak zanurzyć się w american dream, to po uszy.

Podziel się:

Kat Tyszkiewicz

Zrzucam z szeroko pojętego ekranu to, co mnie porusza i staram się Wam moje poruszenie przekazać, a może nawet zarazić Was nim.

Machnij komentarzem.