Pamiętam jak 4 listopada weszłam do Meskaliny na lekko trzęsących się nogach, z nerwami napiętymi niczym dobrze nastrojone struny, w oczekiwaniu na pierwsze ujęcia filmu DISABLED. Z czystą ciekawością obserwowałam nadchodzących gości, nie potrafiąc ucieszyć się z tak wielkiej ilości znanych i życzliwych mi osób. Nawet obecność współwinnych tej całej akcji – czyli naszej Niecodziennikowej ekipy – nie dodawała mi otuchy.
W końcu zaczęło się. Weszłam na podest. Coś powiedziałam. Co to dokładnie było – nie pamiętam. Jakieś podziękowania za przyjście, opis mojego zamierzenia. Pamiętam, że zakończyła: „Have fun!”, choć mnie początkowo wcale do śmiechu nie było. Żołądek ze strachu podchodził do gardła, nawet darmowego piwa nie chciało mi się pić.
Poszła pierwsza scena. Chciałam się schować pod stół.
Druga. Przyczepiłam się do kogoś chowając głowę w dłoniach. Boshhh to już leci!
Trzecia i sama zajęłam się oglądaniem. I już tak pozostałam. Choć zburaczyłam się na twarzy, wytrwałam do ostatniej sceny. Blur i napisy. Widzowie poczekali do samego końca. Dopiero potem rozległy się brawa.
Przez następne kilka minut nie wierzyłam, że już jest po… To, co się zdarzyło przerosło moje i być może nas wszystkich oczekiwania. Były gratulacje, dużo gratulacji za dobrą robotę. Były też uwagi, ale raczej konstruktywne niż krytyczne. Było duuuużżżżoooo do mówienia, opowiadania, dyskutowania, przekonywania, zgadzania lub nie zgadzania się.
Film został nawet nazwany sztuką! Łezka się w oku zakręciła.
Na drugim pokazie już byłam spokojniejsza. Wiedziałam, że odwaliliśmy kawał naprawdę dobrej roboty. Powoli zaczęłam przyglądać się ludziom w czasie oglądania. Wszyscy skupieni intuicyjnie i prawdziwie reagowali na zmiany w akcji. A mnie cieszyło, że zrobiliśmy coś, co trzyma w napięciu przez całe 8 minut. Do ostatniej sekundy. I kolejnych braw.
Film już został wysłany n kilka festiwali. Zobaczymy z jakim skutkiem, więc trzymajcie kciuki! Choć dla mnie to wszystko, co się stało 4 listopada już jest ogromnym sukcesem.
Wróciłam późno tamtej nocy. I z radością padłam do łóżka, myśląc że w końcu znajdę trochę czasu na zasłużone wyspanie się.
Nadzieja… do czasu…