No i byłem, widziałem, tydzień cały trawiłem i zebrałem się w sobie (a czas mi trochę na to pozwolił), by podzielić się z Wami krótką recenzją tegoż oto wytworu ze stajni Holly i Wood. A osoby, które widziały, bądź nie, mające zamiar wybrać się w poszukiwaniu grobu Stiega Larssona w celu nasłuchiwania czy przypadkiem się w grobie nie przewraca, niech wiedzą, że nie muszą tego czynić, gdyż na pewno leży tam spokojnie, a czytając dalej dowiecie się dlaczego.
The Girl with the Dragon Tattoo [Millenium]
Stieg Larsson napisał trylogię i umarł. Nie doczekał wydania a tym bardziej ekranizacji. Słowo trylogia w Bulandzie kojarzy się albo z Sienkiewiczem (który ponoć lubił patrzeć przez dziurki… od klucza), albo z nieudaną trylogią Matriksa, Władcy Pierścieni, lub co najlepsze z Gwiezdnymi Wojnami, która tak na prawdę trylogią nie była. Tak to już bywa z pisarzami, że umierają i dopiero po tak zacnym przejściu do kolejnego etapu życia zaczyna być o nich głośno, każdy polonista w tym momencie przytakuje.