Viva La Resistance!

Jesteś wyzwolona, wyzwolone są twoje piersi, za które pozwalasz się łapać tym obleśnym dłoniom, wyzwolone są twoje nogi, które całkowicie odsłonięte manifestują twoje zniewolenie, wyzwolona jest twoja dupa, posadzona na umięśnionych udach właściciela obślizgłych łap, rzucającego frywolnie jakieś kurwy i chuje. Jesteś wyzwolona, jak twoja mina pozująca do zdjęcia, twój grymas dumy, wywołujący zazdrość przyjaciółek, bo on ma kasę, bo on jest gość , bo on będzie rżnął dzisiejszej, ponurej nocy ciebie. Dziś on zrobi z ciebie gwiazdę porno, którą skrywał gdzieś potajemnie w najbardziej wyuzdanych marzeniach, dziś on zrobi z tobą wszystko, a ty mu na to pozwolisz, twoje wyzwolenie na to pozwoli, byś po raz kolejny, patrząc sobie w oczy, poczuła się jak księżniczka, jak szmaciana laleczka w koronie z dwiema stówami w majtkach, albo i nie. Nie szkodzi. On nie jest pierwszy, ty nie jesteś pierwsza. Czytaj więcej »

Strzygi.

Ukrywałem się wiele lat, taki to był mój urok, taki to był mój świat: cztery ściany z dykty, na środku stolik. Stolik o kształcie kwadratu i o kolorze czerwonym.

Na stoliku brzytwa!

Obolała brzytwa, zdzierająca codziennie maskę starego człowieka, lekko zakrwawiona i niema, tylko czasem wydawała z siebie stukot i lekki pisk przypominając tylko ona wie o czym.

Ukrywałem się wiele lat, lecz taki mój urok prysł, głowa podniosła się z mokrej poduszki. Oczy znały ten widok, nos znał ten zapach, skóra znała ten dotyk. Leżała obok, spokojnie i lekko, niewinnie i beztrosko, trzymając mnie za rękę.
Spała jak dziecko, a ja..?

…z uporem maniaka, szukałem jej imienia na paczce papierosów…

W ruchu.

Idąc ulicą, chce się wracać do domu.

Idąc ulicą. Bo ileż można leżeć w łóżku, oglądać porno z lat pięćdziesiątych, klasy niższej niż przeciętna, gdzie pani pokazuje kolanko, lub słuchać gadającego radia, puszczającego klasyki i przekazującego wiadomości ze świata tak żywych jak i umarłych obiektywistów, o których słyszy się legendy, wiecznie dopinane z dumą do Durczoków i Lisów.

Idąc ulicą, w wymiętym prochowcu, jak gwiazda filmów sensacyjnych. Kolejny objaw fascynacji klasyką, a może tylko taki kaprys i pragnienie bycia innym wśród innych? Za ciężki temat, aby się zastanawiać.

Idąc ulicą, nie zastanawiając się nad sobą i swoim bytem, ubiorem, nieogoloną twarzą,zapuszczonymi oczami, brudnymi uszami, czerwonym nosem i sumieniem w dziurawej kieszeni wymiętego prochowca.

Idąc ulicą, prosto przed siebie, tym razem bez łykania cudownych billboardów, przeżuwania panów z ulotkami i wypluwania archaików próbujących nawrócić cały świat po przez swoją prasę.

Idąc ulicą, o tak po prostu, wdychając spaliny z tytoniem. Gdzie podobno w „tym” tytoniu są jakieś cztery tysiące chemicznych związków, dodając powietrze które wdycham obok, to suma sum-a-rum jakieś sto tysięcy chemikaliów, które utleniają mój mózg, psują płuca i podgryzają wątrobę.

Idąc ulicą, podnosząc zapuszczone oczy do góry, mrużąc zapuszczone oczy, łykając nimi mordercze promienie słońca, wypalające spojówki. A wszystko z krótką myślą typu „jak oni mogą o nim wiersze pisać?”.

Idąc ulicą, w celu zdobycia jedzenia, jak ten drapieżnik. Mijając na ulicy różne twarze, zapachy, stawiane kroki, oraz stąpając po różnych śladach.

Idąc ulicą, w celu zarobienia pieniędzy. Słuchania próśb, spełniania próśb. Słuchania podziękowań, ściskania dłoni, dławienia się sztucznym uśmiechem i pieniędzmi chowanymi bardzo dyskretnie do kieszeni.

Idąc ulicą, chce się wracać do domu. Tylko co na dzień dzisiejszy możemy nazwać domem? W końcu jesteśmy obywatelami świata, dzisiaj mój dom jest tutaj, jutro będzie gdzie indziej. Pieprzone mity o korzeniach zostały już tylko pieprzonymi mitami.

celuloid

Pożądam tego co nieosiągalne. Czarne pończochy, czerwone pończochy, białe pończochy. Opięte na młodych łydkach, wspinające się coraz wyżej i wyżej, w bezkresne niebo spódnicy, która nie jest przydługa i której nikt nie nazwie przykrótką. Pragnę, chcę, żądam. Nie włączam już telewizora bez strachu, że znowu przypadkiem trafie na program, który zechce mi pomóc. Trzydzieści kanałów, wszędzie pułapki, lecisz po nich jak dziecko po cukierki – sport, pogoda, i nagle pach… Twoje ciało sztywnieje, dostajesz paraliżu, cztery kobiety, dwóch facetów, wszyscy w perukach, przypadkowo poprzyklejane wąsy, źle dobrane brody. Mówią, płaczą, krzyczą, milczą, przepraszają. Na trzysta odcinków sto pięćdziesiąt dotyczy Ciebie. Mówiąc o sobie, mówią o tobie. Czarne pończochy obejmujące twoje ciało w pasie, uścisk łydek na biodrach, ręka sunąca po autostradzie i druga goniąca ją pod prąd. Wyścig, w którym trzeba być ostatnim. Psycholog potwierdza – nie masz szans. Jesteś chory. Chory! Procenty, wykresy, wyliczenia. Mają wzór. Sam sobie nie pomożesz. Kiedy mam dobry dzień trafiam na te pięćdziesiąt procent programów, które nie dotyczą mnie. Śmieje się jak idiota z kretynów i ich kretyńskich chorób i tego, że sami się z nich nie wyleczą.

Nienawidzę kobiet. Nienawidzę kobiet w pończochach. Nienawidzę spotykać ich w sklepach, pubach, na ulicy, w mieszkaniach. Zawsze robią mi to samo. Złośliwie i notorycznie. Wyglądają zwyczajnie. Chodzą zwyczajnie, siadają zwyczajnie. A później wychodzą na chwilę, przyjmują nienaturalną dla rzeczywistości pozycję i zaczynają trwać na wieki. Pożądam niemożliwego.