….bo jestem…z premedytacją ubieram wabiące ciuszki…z premedytacją rozpuszczam włosy…z premedytacją nakładam na twarz maskę kuszących kolorów…przesuwam pomadką po ustach, oblizuję je, uśmiecham się…jestem gotowa.
Czuję się wolna.
Wychodzę…znacząc drogę zapachem perfum… z premedytacją w wysokich obcasach…
Widzę spojrzenia, łowię wzrokiem nieszczęśnika…niech będzie najbardziej pewny siebie, niech będzie najbardziej pożądany przez panie…niech będzie łupem, który strącę w przepaść…
Chcę zmrużyć mu oczy, przyspieszyć oddech, odebrać wolną wolę, którą przejmę w całości…
Jest…niech będzie ten…
Łyknął haczyk…wydaje mu się, że mnie zdobywa…
Roztacza chmurę swoich walorów, przechodzi siebie w grze „mała kobietka- rycerz”, wciska we mnie swoje wizje …
Robi mi się nie dobrze…zabieram torebkę i wychodzę…
Wybiega za mną otumaniony, woła…chce wyjaśnień…
Odwracam się znużona: – Nie za wcześnie, kolego?
W domu zapalam świeczkę…zmywam makijaż i myślę, jak łatwi są ci, których wcale nie chcę…i czym się przystroić, żebyś Ty mnie kochał…
Usprawiedliwienie…?
Wciąż trwająca podróż od stacji tęsknota…. do stacji namiętność…
A po drodze rozmowy pogruchotane totalnie.. przerywane, nerwowe.. nie takie..bo nie pewne, czy zdarzyć się mogą…
I czułość zbyt szybka, szarpana…łapana w locie…
I krzyk.. bo bliskość nigdy nie milknie, ona zawsze pożąda- pragnie oddechu na szyi, dotyku dłoni na nagim ciele, palców wplątanych w potargane włosy, spojrzenia w oczy, szeptu niedozwolonych słów… „kocham,pragnę,uwielbiam”, jęku rozkoszy, zawrotu głowy…rozmazanego makijażu…
Próbuje ułożyć to wszystko we własna odpowiedź i wiem, że łapie chciwie kolejny dzień… kolejny oddech, kolejną ekstazę, kolejne swoje małe szczęście… dotykając delikatnie ledwie opuszkami palców, zapamiętując każde załamanie skóry, każdą delikatność i smak…Ciebie….
Cierpliwie czekam na zryw, na szał.. bo nie chcę więcej umierać na żadnej stacji.. zbyt często i długo umierałam…
FWD: “Czasy…”
Pada deszcz, krople uderzają swobodnie o szybę, wydając tępy odgłos, zmącony natarczywym kaszlem.
Papieros. Po nim zawsze przechodził, ten kaszel, przez który przestałem nastawiać budzik.
Zawsze o tej samej porze.
Zamykam oczy. Odwracam głowę. Otwieram. Światłem księżyca rozjaśnione ciało, śpiące w pozycji embrionalnej. Chyba po raz kolejny chciałem nie widzieć tego obrazka. Po raz kolejny moje oczy przeszkliły, tak bardzo chciałbym wierzyć, że to od dymu.
Jak masz na imię, zapytam. Skąd się znamy.
Pani zapewne jest dobrze wychowana, pani będzie miała kaca moralnego, pani w chemię nie wierzy, strzeli głupią, nieskładną gadkę, ubierze się dość szybko, nie spojrzy mi w oczy… delikatnie tylko rzuci spojrzeniem na całość, delikatnie rzuci nerwowym uśmiechem i wyjdzie. A wspomnienia zeszłej nocy skrupulatnie, kawałeczkami wyrzucać będzie z pamięci.
Czy ona wie, że będzie rozrywała samą siebie? Czy ona wie, że przez to, to tak boli?
Ja, przestałem dawno. Wariat, bo po raz kolejny, nie normalny.
Już niedługo, za parę chwil, gdy się obudzi, taki scenariusz rozegra się. Takie to czasy.
Pada deszcz, w obojętności zaciągam się ostatnim kęsem dymu, kaszel mija, ona śpi nadal.
Nikt nie kocha wariatów. Nawet sny, które odwiedzać już dawno przestały.
Śpij proszę jeszcze, szepcę do księżyca…
Bumerang…
Przechodzę drzwiami zmysłów…drzwiami instynktów, które tak bardzo dają wrażenie realności…
Rzucam bumerang słów, czekając aż wybuchnie kolorami, uwolni od strachu, zaspanych emocji…
Aż wróci pełen siły na normalności z niezwykłością bym z pełnym otwarciem mogła przysięgać szczęście do ostatniego kieliszka, obiecać wszechświat…ale on tylko podcina mi nogi, zamyka bólem oczy, wyciska łzy…pozostawiając cierpki smak w ustach, od którego ślepnę widząc obraz z kolorowych snów….
Nie…
Nie podpisuję dni… nie podpisuję ich…
Zamykam oczy.. uśmiecham się i pozwalam wciskać mi w dłonie małe chmurki…
Małe obłoczki do uszu… lekkim powiewem czasem się dostają… czasem je wpuszczam na małą chwilkę… zawirują, zakołyszą we mnie..a jednak nie zostają.. jeszcze nie potrafię poddać się niebu…
Zamykam oczy… oddycham…niech się dzieje…ale nie ufam,że może być błękitnie- nie ufam…
Nie…
Ja…
Nie pytam o nic, bo widocznie nie chcę wiedzieć… przekraczam wciąż te same progi, odwracam oczy od tego, czego nie chcę widzieć… uśmiecham się i robię swoje w idiotycznym przeświadczeniu, że jestem w stanie zrobić wszystko.
Mówię tylko wtedy, kiedy chcą mnie słuchać… milczę, udaję ślepą…. generalnie….
Dygresja minionych dni… po rozwadze i romantyzmie następuje przełknięcie realiów wraz z kolejna flaszka genialnie wytrawnego wina o szumnej nazwie…
Zresztą.. co za różnica… ważne jest by jakoś to przełknąć… paradoksy buntujące się wewnątrz….
Przyznaję.. przyznaję… niebo jest szare… a codzienność nie do zniesienia… i wcale się nie uśmiecham….
Przebudzenie….
Budzimy się… budzimy się…Białe ściany, białe ubrania, jasne światło….
Budzimy się….
Huk w głowie.. niejasne wspomnienie….
Cholernie wdzierające się obce pytania…
w mój prywatny potworny huk…
Dlaczego? Po co?
Przez…. pomyłkę…. przez pomyłkę….
Płacz potworny… kobiety z boku…
Nie przekonani…. nie dowierzający….
Rozmowy, niekończące się pytania i rady….wszechwiedzących….
Wyczyścić, spisać… rozmawiać…
Czytać… i wierzyć….
…ze wyjaśnione….
Brak samotności… ciągła obecność…
.. i ten spokój jakiś taki…
sztucznie wywołany… wymuszony….
Dziś śpię w końcu sama…
Obolała…
Przecież wszystko jest w porządku…
Tryptyk.
Dziś umarłem na chodniku, w obojętności przechodniów z wyciągniętą ręką, ku sam nie wiem czemu. Spokój, jakby nie patrzeć, wielki spokój. Teraz już mam w dupie, teraz jak i zawsze, kolokwialnie bardzo głęboko. Dziś już jutro się nie liczy, a wczoraj umarło wraz ze mną. Jest dziś, jest teraz, jest zawsze, jest uśmiech, gdyż uśmiech jest wskazany w takich sytuacjach, jest ręka, omijana, gdyż każdy chce jak najdalej, gdyż każdy chce nie widzieć mojego szczęścia w strachu z wybałuszonymi gałami, gdyż dziwi się państwo szczęściu, które kuje w oczy, smuci, ma kolokwialnie głęboko.
Szczęście przyszło, więc leżę…
Szklanka.
Pusto tu u państwa, a jakże nieznośnie cicho, szklanka wytrzymuje sto mililitrów niedobrego trunku, który jest pyszny (tak sobie wmawiam). Szklana szklanka znosząca alkohol, paczka papierosów, z dymem idą wspomnienia, gaszone co rusz małymi łyczkami. Pusto tu i nieznośnie cicho. Państwo włączy sobie radio, państwo przysiądzie, bo spieszyć się nie wypada, choć państwu ostatnio wszystko wypada, nawet bardzo. Ostatnie kolory odchodzą z wyłączonym telewizorem, z ostatnią audycją nadaną tylko i wyłącznie dla mnie, ostatnią audycją rodzinną taką, z podstawowymi czynnościami wykonywanymi w cieple i miłości.
Ciepło i miłość, słowa które posiadłem bardzo dawno. Było mi dane, za co państwu dziękuję.
Następuje piąty łyczek wyrafinowanego trunku (tak sobie wmawiam). Państwo nie wymaga ode mnie zdradzania tajemnicy, którą posiadłem dzisiaj, którą podnieciłem się jak berbeć i niosłem skrycie do domu niczym złodziej. Państwo najlepiej ode mnie niczego niech już nie wymaga. Nie chcę być państwa obywatelem. Po prostu już nie chcę, wycierając ten nieschludny ślad szminki ze szklanki, zawierającej wykwintny trunek (tak sobie wmawiam).
Marionetka….
Sypiam… z sercem ściśniętym zbyt wieloma uciskami…Budząc się i wstając tańczę na linie pomiędzy domami, ulicami, samochodami.. nikt mnie nie dostrzega…. wtapiam się w tłum pedzący nie wiadomo dokąd… Wykonuję kolejne wymuszone salto, nikt nie widzi, że odbiera mi ono oddech, bo zawsze mam uśmiech na twarzy.. . zupełnie jak kukiełka trzymana na krzyżaku, ciągana za sznurki… Malowane wielkie oczy mogłyby prawdziwymi łzami wypełnić się choć raz.. lecz ja nie pokazuję łez duszę je głęboko… i czekam aż opadną sznurki i zostanę sama… płyną wtedy wsiąkając w poduszkę… tłumiąc…
Kicz…
Jak za duży obraz – nie mieszczę się w ramach… lub zbyt mały.. wypadający wciąż byle gdzie…
A rama.. wisi krzywo…
Cały ten obrazek przesycony kolorami, formami, uczuciami… zbyt jaskrawy, zbyt banalny, zbyt oczywisty… za dużo na nim widać. Nie ma subtelnych niedomówień. Przytłacza wielkością i trwałością ornamentów… I nic go nie zmieni.
Zwykły kicz- cała ja…
Spleen.
Obraz na tyle rozmazany, że mógłby być prawdziwym, ból poniżej serca tak mocny, że powietrze robi się gęściejsze. Nie poddając się niedociągnięciom własnego jestestwa, idę dalej zżółkłymi ulicami, szukając sensu, zdarza się być przy tym desperatem. Miłe to czasem, odnaleźć wewnątrz zardzewiałej puszki po groszku, niestarannie rozparcelowanej przez jakiegoś podobnego do mnie łachmana, litościwego boga, któremu oddaje cześć nachylając się, lub padając bezwiednie na pysk. „Falowanie i spadanie, falowanie i spadanie…” Po raz kolejny Jackowska, niejaka Kora, miała rację, po raz kolejny słyszę jak zdartą płytę, fragment tej piosenki.
Zamglone uliczki, niczym koniec świata, czarne chodniki, mokry asfalt i te dziwne wersety w głowie… „Czekam na wiatr, co rozgoni, ciemne skłębione zasłony, stanę wtedy naraz, ze słońcem twarzą w twarz…” Tylko, że ja już słoneczka nie chce oglądać.
Znikam w wilgoci, znikam we mgle, poszukując, w tym przepełnionym marazmem, kolejnego bóstwa utrapionych. Może nie zdradzi, może poratuje, może podniesie, może…