Rażenie.

Od lampy do budynku, od budynku do lampy. Światło razi w puste oczy, chodnik sam prowadzi do miejsca docelowego. W taki sposób, jak życie w pewnym momencie ominęło mnie, tak mijają mnie teraz przeróżne sukinsyny, zagubione dusze, szukające szczęścia u takich nieszczęśliwców jak ja. Ostatkiem świadomości modlę się, mijając każdego takiego, że by nagle z mojej kieszeni zniknęły portfel i telefon i pojawiły się bezpiecznie na tym obleśnym czymś co robi w domu za półkę.

Od lampy do budynku, droga się wydłuża, nie wiem kto wymyślił chodzenie po przekątnej, ale pewnie był to jakiś obłąkany człowiek z wielkim poczuciem humoru, a może to jest w naszej krwi, wchodzi do krwiobiegu wraz z alkoholem. Zmęczony taką drogą, nie mam już siły rozmyślać nad pieprzniętymi wynalazcami, zmęczony taką drogą uśmiecham się sam do siebie, gdyż jest to jedyny uśmiech jaki ostatnio oglądam. Zmęczony taką drogą, rażony nienaturalnym światłem, przymykam oczy, otaczając pełnym zaufaniem moje własne nogi. Zmęczony taką drogą…

zmęczony…

Żyć z żarem…

Mam ochotę zniknąć.. upłynnić się gdzieś nieistnieć, nie być, nie myśleć, nie śnić… bez Ciebie…
Zniknąć tak po cichu nie wzbudzając podejrzeń, pytań…Odlecieć i nie widzieć, nie czuć… w niebyt, w nicość… w bezuczuciowość…w pustkę…bez Ciebie…
Nie chcę walić głową  w mur… Zbolałe od nadmiaru złych emocji wnętrze chce odpoczynku… jakiegokolwiek…. jakkolwiek go można zapewnić..
Uspokoić sączącą się wciąż gorącą lawę płynącą wprost na otwarte, świeże rany…
Zapobiec nagłym wybuchom tego wulkanu, który rozrywa wnętrze na miliony małych kawałków, które paląc się wciąż krążą w środku, docierając bólem do każdego zakątka mojego jestestwa.. przypominając mi… co utraciłam, czego mieć nie mogę…
Gorące łzy płynące szlochem w poduszkę budzą z nienanacka w nocy… nie pozwalają już zasnąć… ból wewnątrz piecze nieustannie…
Zamykam oczy… obrazy przelatują kalejdoskopowo…
Otwieram oczy… widzę pustkę….
Moje odrodzenie sprawiło, że jestem podeptana, zmęczona, obolała, wymarznięta wewnętrznie… i jasne jest- wiem nie będzie już nigdy lepiej… bez Ciebie…

Urodziłam sie i umrę Twoja…

Szepty.

„Bo to jest takie gówniane.” – Słodki szept, znany mi głos, fragment dialogu, urwanego gdzieś ciemnością. Czasem tak bywa w pustych mieszkaniach, ściany zaczynają żyć, rozmawiają znanymi, tylko mi, głosami. Przywołują wspomnienia z dzieciństwa, haniebnego okresu dojrzewania, oraz zapachy wczesnej mężności, jeżeli można było to tak kiedykolwiek nazwać. Rozmawiają głosami, awanturują się, spożywają wódkę, palą smaczne papierosy, wypuszczając dym na całe mieszkanie, wiedząc, z premedytacją, że poczuję, że będę zazdrosny, że usłyszę.

„Wkurwia mnie już.” – Przywołują wspomnienia… Miło z ich strony, pierdolonej strony, że ożywiają tą stęchłą dziurę, wytapetowaną w dziwne wzorki. Przepraszam, nigdy tego nie pragnąłem!

Kogo ja oszukuję, zawsze pragnąłem, aby ta nora ożyła, aby moje lustro nie musiało oglądać z obrzydzeniem pękniętej maski, pamiętającej czasy helleńskie, albo przynajmniej kojarzącej się z nimi!

Ale nie w taki sposób.

Słucham tych dialogów. Skryta forma, skrytego masochizmu, o który jakoś mało błyskotliwie siebie podejrzewałem. Słucham, bo nie mam innego wyjścia, zawsze mówią wyraźnie, zawsze znikają wraz z ciemnością, zostawiając po sobie przerażającą ciszę, ciszę której tak bardzo się boję.

Kolejna noc bez snu.

Po schodach w dół.

Oczy tracą ostrość, taka już ich natura, szczególnie gdy są zmęczone. W pewnych momentach zapragnęłoby się deszczu, „parówa” nie sprzyja nastrojom, w szczególności kiedy mój cień jest malutki, taki niezauważalny.

Niepewność.

Brak cienia, towarzysza każdej podróży, powoduje strach. Nie lubię być sam. Szczególnie w momentach kiedy jestem wśród ludzi, których nie znam, a tym bardziej, których nie chcę poznać. Po co oni w ogóle chodzą po tych chodnikach, wtedy, kiedy ja po nich chodzę?

Nie mam prawa narzekać.

Oczy tracą ostrość, taka już ich natura, same biją pokłon przed każdym nieznajomym, bez żadnych bezpośredniości, beż żadnych spotkań. Biją pokłon, być może ze strachu, być może dlatego, że nie czują się pewnie w swojej małej wielkiej stracie, upośledzone w dość upokarzający sposób. W trybach upokarzającej maszyny, która choć już stara i zapuszczona, jest ciągle nie do zatrzymania i pracuje w swój naturalny, upokarzający sposób.

Lekko zagubiony.

Idę twardo, nie mając prawa do narzekania, narzekam. Niech oni nie patrzą, nie komentują, nie mówią dzień dobry. Niech w ogóle nie chodzą po tych chodnikach, wtedy, kiedy ja po nich chodzę.

Warkocz

Czasem liczę, ot tak sobie, pewnie przez nadmiar wolnego czasu na myślenie.

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…

Niefart, znowu. Zaplatam warkocz. Szczęście i jego brak, na przemian. Napięcie spada, umysł wiotczeje i patrzę na fragment plecionki w ręku.

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…

Oddech głęboki do granic możliwości. Wydech nie rozprasza chmur. Nie ma światła.

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…

Wychodzę płonąć i deszcz już styczniowy gasi mnie.

Niecodziennie.

Tak, oto puszka, aluminiowe zjawisko o wartości liczonej w tonach, gdyż na ukochane złotówki, jednej puszki nie przeliczymy. Tak oto puszka. Stoi. Gdybym się o nią potknął, leżałaby zapewne, uwalniając ze swoich aluminiowych trzewi wygazowane pozostałości dnia poprzedniego.

Tak, oto puszka, stoi.

Niewzruszona taka, aż chciałoby się rzec:

– „Oto puszka!” – tak dumnie a zarazem nikczemnie.

Lecz nie mówię nic. Po prostu mi się nie chce.

Trzy zegarki na małym, kwadratowym stoliku w bujnym, czerwonym kolorze, wskazują popołudnie. W głowie roi się zastanowienie, czy to właśnie te trzy archaiczne wynalazki ze zdechłą kukułką, nadają bujności tej czerwieni. Po za głową, gdzieś z kuchni, jeżeli to pomieszczenie można jeszcze nazwać kuchnią, a czy w ogóle nią kiedykolwiek było, odzywa się „Radio Miłosierdzie”. Tak jest. Miłosierdzie wydobywa się z robaczywej kuchni. Niejeden, by powiedział „perwersja”, lecz mając głęboko w dupie słowa niejednego, próbuję z wielką siłą skierować „wczorajsze” bujne myśli od bujnego stolika w stronę bujnej kuchni, aby choć przez chwilę napawać się owym miłosierdziem.

Udało się, myśli uwięzione w bolącej głowie, już są nakierowane.

Chwila zadumy, chwila próby wprowadzenia się w nią, chwila marszczenia czoła, chwila mrużenia oczu, chwila wielkiego skupienia.

Radio gada, nadaje rytm, głosi poglądy, radio szepce niczym kapuś, któremu utajniono teczkę, radio prowadzi dywagacje, radio nie pociesza, radio miłosierdzie.

dźwiękiem po ranek

Już dawno… Bardzo dawno…

Kocham jak dźwięki przenikają moje ciało. Wykręcają dłonie, rzeźbią tułów aż do ekstatycznego bólu. Unosząc się wciąż wolny i wolny znów. Stopy niegdyś tańczące podekscytowane rytmem somnabulicznie poruszają się wciąż i wciąż. Jedno uderzenie serce na dwa bity. I dłonie jak ptaki na wietrze tak bezwględnie tną powietrze. Głaszczą je rozrywając i mieląc czas. Płuca naciągnięte do granic możliwości modelują oddech coraz płytszy, krótszy i bardziej nasiąknięty tym, czego nie da się nazwać. Wszystko staje się takie superrealne, powietrze czyste i mroźne, takie same jak zimowym porankiem w górach. Oczy zasłonięte kurtyną powiek nie trawią światła zostawiają hotelową wywieszkę „nie przeszkadzać” jakbym kochał się z nią…

Tesknie…