Od lampy do budynku, od budynku do lampy. Światło razi w puste oczy, chodnik sam prowadzi do miejsca docelowego. W taki sposób, jak życie w pewnym momencie ominęło mnie, tak mijają mnie teraz przeróżne sukinsyny, zagubione dusze, szukające szczęścia u takich nieszczęśliwców jak ja. Ostatkiem świadomości modlę się, mijając każdego takiego, że by nagle z mojej kieszeni zniknęły portfel i telefon i pojawiły się bezpiecznie na tym obleśnym czymś co robi w domu za półkę.
Od lampy do budynku, droga się wydłuża, nie wiem kto wymyślił chodzenie po przekątnej, ale pewnie był to jakiś obłąkany człowiek z wielkim poczuciem humoru, a może to jest w naszej krwi, wchodzi do krwiobiegu wraz z alkoholem. Zmęczony taką drogą, nie mam już siły rozmyślać nad pieprzniętymi wynalazcami, zmęczony taką drogą uśmiecham się sam do siebie, gdyż jest to jedyny uśmiech jaki ostatnio oglądam. Zmęczony taką drogą, rażony nienaturalnym światłem, przymykam oczy, otaczając pełnym zaufaniem moje własne nogi. Zmęczony taką drogą…
zmęczony…