Nie oglądałam ostatnio wielu spektakli. Prawdę mówiąc nadal twierdzę, że sztuka Terpsychory w Polsce nadal raczkuje, a od raczkowania do tańczenia droga długa… Więc gdy koleżanka namówiła mnie na spektakl Izabeli Chlewińskiej „Tralfamadoria” podczas Polskiej Platformy Tańca, podeszłam do tego z ciekawością i pewnym zmieszaniem. W Polsce mało powstaje dobrych rzeczy, a po niesmaku z poprzedniego dnia i performancem wystawiany przez moją grupę KOINSPIRACJA kilka godzin później nie chciałam zmarnować swojego czasu.
Nie zmarnowałam.
Iza zabrała nas w dziwny świat swoich myśli, bawiąc się ruchem i jednocześnie zaskakując ciekawymi rozwiązaniami i zaspokojeniem mojej ciekawości. Bowiem jak pokazać wielką plamę na scenie? Ha chciało mi się śmiać, bo miałam wrażenie, że pod tym brakiem uśmiechu Izy na scenie tkwi mały gnom grożący ręką: „Już ja wam pokażę!”.
Przeżyłam kilka zwykłych chwil, ale pełnych napięcia i absorbujących moją uwagę na każdym punkcie programu. Czy to była inna planeta, tak różna a jednocześnie tak bardzo podobna do ziemi? Czy wyprawa w głąb własnych pogmatwanych myśli wciąż poszukujących głębszego sensu? Czy byłą to przypowieść o przemijaniu, dotykającym nas w każdej minucie życia? Czy w ogóle chcę znać odpowiedź?
Bezruch okazał się w niektórych momentach mocniejszy od zbytniego przewyrazowienia ruchem, a minimalizm postaci utkwił mi w pamięci. Chlewińskia odnosząca się do metafor, linii, słów przedstawianych na ekranie była bezbłędna. Jej „zoo” naprawdę przedstawiało jakieś dziwne zwierzę podobne do tarantuli, a historia spisana komputerowo tworzyła dziwną, ale trzymającą w napięciu całość. A wyrazy mknące pod sam koniec z dedykacją dla ojca na długo pozostają w pamięci. Zostawiłabym je na dłużej, żeby każdy z widzów mógł dobudować dalszą część historii lub pozostawić im minutę na refleksję.
Ze spektaklu jednak wyszłam zadowolona, a uśmiechy moich koleżanek to tylko potwierdziły.
Jednak w Polsce można tworzyć dobre spektakle