Czasem liczę, ot tak sobie, pewnie przez nadmiar wolnego czasu na myślenie.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…
Niefart, znowu. Zaplatam warkocz. Szczęście i jego brak, na przemian. Napięcie spada, umysł wiotczeje i patrzę na fragment plecionki w ręku.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…
Oddech głęboki do granic możliwości. Wydech nie rozprasza chmur. Nie ma światła.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…
Wychodzę płonąć i deszcz już styczniowy gasi mnie.
no to liczymy…!