Są takie zespoły co istnieją przysłowiową kupę czasu, grają gdzieś pokątnie lub supportują te bardziej znane, często zdarza się, że także bardziej nieudane, kapele. Co jakiś czas wydają EPki, a i tak o nich nie słychać za bardzo. Wierzę, że ten czas przeznaczają na warsztat, a single wydają na czuja, albo żeby ludzie o nich nie zapomnieli, w sensie garstka fanów wiedziała, że żyją. Tyka zegar, odlicza czas do momentu, kiedy będą gotowi wyjść i namieszać, wyjść z pewnością, że osiągnęli na tę chwilę wszystko by zaistnieć… i oto są.
Wierzę, że z zespołem, który istnieje już 11 lat, było choć trochę podobnie. Drodzy czytacze, tadadadadaaaam, oto gorzowskie Anteny, a dokładnie anTeny i ich Armia Drzew.
Gorzów zrodził nam już kilku, na prawdę smacznych, artystów, pora przyjrzeć się następnym, których już za samo miejsce wydania brałbym w ciemno. Dzięki Bogu, dowiedziałem się o miejscu poczęcia dopiero przed pisaniem recenzji, więc słuchowisko pozbawione było wszelkich, dodatkowych emocji.
To tak, mamy trzech panów: Bartosz „Niedźwiedź” Matuszewski (gitara, syntezatory, sampler, głos, teksty), Przemysław Szulc (bas), Michał Wdowikowski (perkusja). Mamy pierwszy pełny krążek i klimaty sceny alternatywnej. Mocno alternatywnej, która czasem myślę, powstała był jej nigdy nie zrozumieć, ale jakoś doskonale czasem mi się udaje zrozumiale wskoczyć w klimat. Mocno alternatywna, bo w Armii Drzew spotkamy się z bardzo odważną nutą i czasem mocno elektronicznym tupnięciem, których akurat bym się za bardzo nie spodziewał na początku, sugerując się tylko nazwą zespołu. Potencjał jest, a to mamy i gitarę, a to mamy fajne perkusyjne momenty, a i coś z elektroniki – jak już wspominałem, no i rzecz totalnie najmocniejsza, czyli zabawa wokalem.
Nie dość, że wokal mocno charakterystyczny i oryginalny, to w dodatku komponujący się z całością idealnie, kojarzący się z mistrzami gatunku, ale tylko kojarzący się, bo dobrze się płynie na tym co dostajemy. Ha! Genialnym zabiegiem są długie wejścia, w których mamy okazję sycić się muzyką, chaotycznie czasem ułożonymi samplami. A co jeszcze jakoś tak mnie uderzyło? To, że utwory wcale się ze sobą nie kleją, jakby były z innej bajki, różne klimaty, różna liryka, a jedynym elementym łączącym w całość jest właśnie wokal. Na początku można być nieźle zdezorientowanym.
Osłuchani fani pewnie mają wrażenie, że recenzuje jakąś inną płytę. Nie będę ukrywał, że jak przeleciała po raz pierwszy to jakoś nie zapałałem wielkim optymizmem i nagłą potrzebą kolejnego odsłuchania. Tylko, że zostało to coś, coś przyjemnego, coś co sprawiło, że usiadłem po raz kolejny w słuchawkach i oddałem się pokrętnym i alternatywnym tekstom, które zostawiają mnie z dawką dobrego humoru po ostatnich dwóch, kilkusekundowych przerywnikach w stylu sentymentalnego retro.
Wypada coś na koniec powiedzieć, hmmm… Uwaga towar mocno alternatywny, przyjemny i nie za bardzo elektroniczny jak to zazwyczaj w Pink Kongu bywa, któremu nota bene dziękujemy za przybliżenie anTen. Jeżeli po 11 latach jest to TEN moment dla zespołu, to muszę przyznać, że mają dobry start. A jak już otoczy was armia drzew, to zapoznajcie się z poprzednimi EP’kami zespołu w tym jedną koncertówką. O! A teraz linki: