Tym razem już nie na szybko, już po 3 marca i po milionowym odsłuchaniu albumu. Czy nadal jest kobiecą płytą i czy nadal robi wrażenie jak za pierwszym razem? Na chłodno się jednak nie da, ale najpierw poznajcie teledysk promujący album w którym spokój zderza się z chaosem.
Wchodzą z kopa już od pierwszego utworu, jeżeliby ktoś chciał takie sobie pitu pitu zapuścić, to będzie miał problem gdyż po pierwsze perkusja walnie go w ucho, a po drugie wokal nie pozwoli przełączyć ani wyłączyć. Później już jest tylko lepiej, jakoś nigdy nie potrafiłem puścic płyty od środka, czy chociażby od trzeciego kawalasa, gdyż tworzyła się jakaś dziwna niespójnośc, a po za tym zawsze było mało, jakby czegoś brakowało, albo za szybko się kończyło.
Portsheadowy odpływ, uzależniający. Porównanie jak najbardziej trafne, gdyż w moim mniemaniu, właśnie Małe Ironie przełamały monopol i czy chcą, czy nie triphopują troszeczkę klimatem, gdzie w tle naparza breakbeat z odpowiednią dla siebie konsystencją. Co ciekawe da się słuchać głośno, co ostatnio czynię o poranku, a także i cicho, melancholijnie, nocą, a to wszystko dzięki Kincie (wokal) i jej elektryzującemu głosowi.
Nie odebrałbym jej miana kobiecej, zmienność zmiennością, ale ten magnetyzm pozostawiający nienasycenie powala i kiedy nastroje dynamicznie się zmieniają, wtedy to uczucie się potęguje, bo już zdążyłeś się wyciszyć i trwaj chwilo trwaj a tutaj przytup i całkowita zmiana pozostawiająca tęsknotę, lecz nie na długo bo już się rozkręcasz i chcesz więcej i więcej to siadasz, bo przyszła pora na poważną rozmowę w formie nostalgii. Coś denerwującego a i niesamoitego zarazem, bez chwili odpoczynku.
Album godny polecenia i to się nie zmienia, tylko teraz wiecej wideo, więcej koncertów i oczekiwanie na kolejny materiał by podsycić nienasycenie. Wypłyneliście, nie psujcie się bo daliście poznać co wam w duszy gra, a gra piękna melodia z zajebistą i mocną perkusją w tle!