Myśli krążą wciąż wokół strun… brzdąkają wciąż.. jestem, jestem…
Wygrywają do znudzenia te samą, wesołą melodię… jestem, jestem…
A dźwięk rozchodzi się wśród ludzi, którzy kompletnie jej nie słyszą… W pustych oczach o monotonnych myślach, rozwianych połach płaszczy.. z szarymi twarzami, które nie wyrażają absolutnie żadnych emocji… bez uczuć… gonią przed siebie robiąc tłum w miejscu mi nie znanym.. dokądś przecież wszyscy zmierzają.. a ich wygląd sugeruje, że jest to dokładnie to samo miejsce..
Jakaś szara dziura, szary plac z szarym pyłem nadającym oczom tej pustki, nicości, zasłaniający kolory i duszący w ich wnętrzach emocje…
W tej pędzącej szarej masie.. ja z tą swoją durną radosną melodią w głowie, którą z nadzieją wygrywają myśli ocierając się o struny… jestem….
Esencja…
Fantazyjna życia esencja… wyciskana co dnia, co chwila w myślach… jej sens…
Słowa tulące, jak puchate poduszeczki…
Dotyk miękki, delikatny czekoladowego spojrzenia…
Warg wilgoć i opiekuńczość… ich troska…
Ciepło muskających ciało dłoni wywołujące wewnątrzdrżenie…
Kwintesencja nasycenia barw współbycia….
Z takimi rodzynkami życia ranki są radosne, południa pogodne, popołudnia wesołe,wieczory zabawne.. i namiętne noce…
Wtedy niebo można zostawić w spokoju… czerpać siły z siebie nawzajem.. garściami, oddechami, szeptami i nigdy się nie bać.. bo i czego? Jest wszystko, czym warto żyć… wystarczy zamknąć oczy… by to poczuć.. a wszystko inne traci znaczenie..
Rażenie.
Od lampy do budynku, od budynku do lampy. Światło razi w puste oczy, chodnik sam prowadzi do miejsca docelowego. W taki sposób, jak życie w pewnym momencie ominęło mnie, tak mijają mnie teraz przeróżne sukinsyny, zagubione dusze, szukające szczęścia u takich nieszczęśliwców jak ja. Ostatkiem świadomości modlę się, mijając każdego takiego, że by nagle z mojej kieszeni zniknęły portfel i telefon i pojawiły się bezpiecznie na tym obleśnym czymś co robi w domu za półkę.
Od lampy do budynku, droga się wydłuża, nie wiem kto wymyślił chodzenie po przekątnej, ale pewnie był to jakiś obłąkany człowiek z wielkim poczuciem humoru, a może to jest w naszej krwi, wchodzi do krwiobiegu wraz z alkoholem. Zmęczony taką drogą, nie mam już siły rozmyślać nad pieprzniętymi wynalazcami, zmęczony taką drogą uśmiecham się sam do siebie, gdyż jest to jedyny uśmiech jaki ostatnio oglądam. Zmęczony taką drogą, rażony nienaturalnym światłem, przymykam oczy, otaczając pełnym zaufaniem moje własne nogi. Zmęczony taką drogą…
zmęczony…
Dokąd?
Wylewam się sama z siebie i brnę w potoku myśli i uczuć do przodu.. na horyzoncie nie widać- żadnego rozwiązania. A niepohamowane odczucia wciąż wyciekają ze mnie… brodzę w nich po kolana, coraz ciężej iść na przód.. coraz więcej nieznanych, sterczących na powierzchni odczuć omijam.. Omijam je , ponieważ boje się ich.. już nie wierze, że może być normalnie… że jeżeli pochyle się nad którymś- doznam ulgi…i nie chce kurewskich zamienników.. na chwile na moment…
Dlaczego idę do przodu? Bo to ogarniającą mnie idiotyczna nadzieja stojąca tuz za moimi plecami popycha mnie do przodu. Coraz mniej ja lubię –wydaje się, że jest ułudą.. zwodzi mnie i okłamuje… każe wierzyć w niemożliwe, nieistniejące…
I szepcze do ucha – każe wierzyć, każe iść…
I choć mam w oczach łzy a droga coraz cięższa… idę… idę…